Wrota Nadziei i kościoła Masada”.
– Kapitalne! Więc to jest twój szef?
Śpiewak z lubością patrzył, jak twarz Yanka tężeje, zmienia się z czerwonej w białą, a potem zielenieje. Niemiec zmrużył oczy, jakby starał się wymusić na Śpiewaku milczenie, choć wiedział przecież, że przed pobraniem opłaty za blankiety włoskich dokumentów Szaja go nie wyda. Wolał jednak nie ryzykować. Chwycił Nikolaya pod ramię i siłą wyprowadził z biura.
– Mamy robotę w świetlicy. – Skłonił się i ucałował Xawerego w prosty sygnet. – Do zobaczenia jutro, pastorze.
– Idź, synku, z błogosławieństwem bożym. Niech dobry Chrystus czuwa nad tobą i twoimi uczynkami.
– Amen – zaśmiał się Śpiewak i dodał, patrząc na Xawerego: – A więc Masada to filia Wrót Nadziei z Lublina? Kto by pomyślał?
– Rozprzestrzeniamy się. Ile tutaj duszyczek do zbawienia! I Polaków.
– Oj, chcę w tym uczestniczyć – zapewnił Śpiewak.
– I będziesz – odparł zadowolony pastor. – Akurat nam się przydasz. Dobry Jezus mi cię zesłał! Zawsze masz elegancki towar. A budowa ośrodka dla trudnej młodzieży stanęła z powodu braku środków. Przywiozłeś coś?
– I tym razem cię nie zawiodę, Xawery.
Pastor podniósł ramiona, przymknął oczy.
– Niezbadane są wyroki Pana naszego – zaśpiewał czysto.
Essen, Niemcy, październik 1998
Mały wreszcie zasnął, a Gertrud pochyliła się, by przykryć go kocykiem. Z tkliwością patrzyła na mleczną skórę synka i lekko rozchylone usta. Chciało jej się płakać. Podjechała do najbliższej ławki, opadła na nią z ulgą. Spacerowała drugą godzinę i koszmarnie spuchły jej stopy.
Park był pusty. Tylko gdzieniegdzie przemykali ludzie z czworonogami na smyczach. Gertrud uśmiechała się na widok każdego psa i jego człowieka. Tak bardzo chciałaby mieć w domu zwierzę i prowadzić zwykłe, nudne życie. Wychodziłaby z psem, podążała za nim drogą i nie myślała o niczym. Niczego nie pragnęła, do niczego nie dążyła, przed niczym nie uciekała. Przestałaby się wreszcie bać. Na znak od Gary’ego czekała ponad rok, a teraz, kiedy się odezwał, zrozumiała, że to, co najgorsze – dopiero przed nią. W piersi czuła ucisk, w gardle drapało, jakby połknęła jeża; lęk dosłownie ją paraliżował i doskonale wiedziała, że nie są to zwykłe objawy paniki. To jej ciało, wszczynając bunt, błagało ją, by przemyślała decyzję. Przecież kiedy wyjeżdżała z Londynu, z widocznym już ciążowym brzuchem, przyrzekała sobie, że zacznie na nowo, że nigdy więcej nie nabierze się na słodkie zaklęcia Frencha. Ile dotrzymała tych postanowień? Całe zero. Gary znalazł ją, bo jej potrzebował, jednym zdaniem roztrzaskał, a ona już czuła się jak w matni, choć przecież nie powiedziała jeszcze ostatecznego „tak”. Czy mu wierzyła, ufała? Czy go jeszcze kochała? Na szczęście te słowa nie padły. Ostatkiem sił powstrzymała się przed wyznaniem. Chciała bardzo, żeby znów było jak dawniej. Brakowało jej bliskości, poczucia, że są tylko oni i nikt inny się nie liczy; wybuchów śmiechu i uniesień. Ale bała się, bo włożyła tak wiele wysiłku, by zrozumieć i zaakceptować, że to wszystko sama sobie wymyśliła, ponieważ rozpaczliwie pragnęła baśni. Kiedy Gary ją odtrącił, umarła. Starała się jakoś wrócić do żywych i już zdawało jej się, że odzyskała nadzieję, a teraz przepełniało ją znów to dojmujące poczucie, że zawsze była i będzie sama. Dobrze, że ma dziecko – tylko ono zatrzymywało ją na tym świecie, inaczej dawno już podjęłaby decyzję o ucieczce ostatecznej. Ale nie zdobyłaby się na taki akt egoizmu. Nie zostawiłaby Brunona ze swoją matką, która nie radziła sobie z własnym życiem, ani tym bardziej nie powierzyłaby synka Yankowi. Musiała wziąć się w garść i znów zacząć wiosłować.
Rozsznurowała jazzówki, z trudem wyjęła z nich stopy. Były tak spuchnięte, że zastanawiała się, jak włoży buty z powrotem. Z koszyka pod wózkiem wyciągnęła torbę z pieluszkami i ubrankami na zmianę dla Brunona, podłożyła je pod nogi, by trochę im ulżyć. Ułożyła się na ławce. Przymknęła oczy tylko na chwilę, ale zanim się obejrzała, przyśnił się jej własny ślub.
Rząd cienkich świec w złotej czarze wypełnionej piaskiem. Ściany pokryte starymi malowidłami. Niektóre obrazy przybrano kwiatami, inne były zasłonięte lnianymi, bogato wyszywanymi makatami. Gertrud bardzo chciałaby wiedzieć, co się za nimi kryje. Zapach topiącego się wosku i kadzidła był upajający. Świątynia, tak malutka, że nieliczni goście wypełniali ją po brzegi, pomieściła wszystkich, których Gertrud uważała kiedyś za przyjaciół, ale jakimś szóstym zmysłem czuła, że przybyli na uroczystość tylko po to, by dopaść Gary’ego. Ślub był jedynie pretekstem, a ona – w tej koronkowej sukni – przynętą, jak ostrzegał ją brat. Yanek też był tutaj ze wszystkimi, choć przecież nie mógł znać Marca Baptiste’a Rockefellera, VAL-a, Rolla Sharka ani Emmy Pulaski, która tyle razy próbowała rozdzielić ją z mężem. I wszyscy uśmiechali się szeroko, a Gertrud odpowiadała im grzecznie, choć na widok ich wykrzywionych fałszywych gęb przechodził ją dreszcz niepokoju. Nagle zauważyła, że każdy z gości ma ze sobą kwiaty. Były to białe kalie, absolutnie identyczne, jakby kupili je hurtem i podzielili się nimi niczym zbędnym rekwizytem, który porzucą, kiedy przyjdzie pora, a w ich dłoniach Gertrud zobaczy wtedy noże, tasaki albo wymierzoną w siebie broń. Byli zbyt słodcy, zbyt uładzeni. Przypominali dzikie koty, które nie czynią zbędnych ruchów, by nie ujawnić zębów i pazurów, tylko mruczą, łaszą się i stąpają powoli w twoim kierunku, aż wreszcie skaczą ci do gardła. Jedynie piękna Emma nie była w stanie wznieść się poza gniew i nienawiść, a choć wciąż nieruchomo wisiała na ramieniu starego admirała i udawała, że poprawia rysunek ust w małym lusterku, jej oczy zdradzały ekscytację przyszłego zbrodniarza, który nie może się doczekać krwawego spektaklu. Gertrud zdrętwiała już twarz od udawanego grymasu słodyczy, więc odwróciła się do publiczności plecami i śledziła zapamiętale zajączki na ołtarzu, które puszczało zwierciadło Emmy. Dopóki widziała te świetliki, była pewna, że nic się nie wydarzy, bo Emma była jak niezawodny żołnierz – odłoży lusterko w momencie, gdy padnie komenda „do ataku”.
Świece topniały bardzo szybko. Wosk skapywał na cenne dywany, a w miarę jak świece gasły, coraz mniej było światła w świątyni. Gertrud zaczęła odczuwać zimno, którym emanowali ukryci wrogowie; straciła poczucie czasu. Zdawało jej się, że stoi tu ledwie chwilę, ale po ubytku świec zorientowała się, że trwa to o wiele dłużej, jak to bywa w snach. Zmusiła się więc, by odwrócić się do wejścia i znów zmierzyć wzrokiem z gośćmi. Była już poważnie zaniepokojona. Gdzież podziewa się Gary? Gertrud bardzo tej ceremonii pragnęła, ale w głębi duszy tliła jej się nadzieja, że ukochany nie dotrze. Nie da się złapać, nie pozwoli zgubić jej i ich nienarodzonego jeszcze dziecka, przechytrzy ich wszystkich. Ale wiedziała, że Gary przyjdzie, bo Brytyjczyk naprawdę Gertrud kochał, choć mówili jej, że jest inaczej, a on sam rzadko dawał tego dowody. Ten ciężar przyszłej winy, że to ona go zgubi, choć przecież nic jeszcze się nie stało, był dla niej najtrudniejszy do udźwignięcia.
Nie przychodź, zaklinała go w myślach. Ze wszystkich sił starała się go przestrzec. Wierzyła, że on to poczuje, pojmie jej przekaz. Już niejeden raz tak się porozumiewali. Uciekaj, kochany, ja zrozumiem. Nasza miłość jest wieczna. Ratuj się. To nie jest warte twojego życia. Ja nie chcę, już nie chcę. Nie za taką cenę.
Nagle u wrót świątyni stanął ogromny czarny pies, a z głośników ryknął Santana ze swoim szlagierem Maria Maria. Wodołaz ociekał wodą, jakby przed chwilą wyskoczył z sadzawki. Goście już go dostrzegli, a on długimi susami ruszył wprost na Gertrud. Ludzie rozstępowali się, bo zwierzę