obślinionego, wciąż otwartego pyska, który nieustannie wygląda jak ludzki uśmiech. Ja nie mogę mieć psa. Moje życie to ucieczka.
Kiedy jednak czarny wodołaz dotarł do ołtarza i przylgnął do niej całym ciałem, mocząc jej wytworną suknię i zostawiając na niej ciemne smugi, poczuła, jak bardzo się myli – on zawsze należał do niej.
Świątynia zniknęła, goście weselni rozpłynęli się, jak rozwiewa się poranna mgła, kiedy wysoko na niebie pojawia się słońce. Gertrud nie słyszała już muzyki, nie czuła zapachu kadzidła ani palonych świec. W nozdrzach miała miliony zapachów, ale przeważały igliwie, grzybnia i jaśmin. To była iście piorunująca mieszanka – sprawiała, że Gertrud przepełniały szczęście i siła. Trwała szara godzina, lecz jej oczy widziały każdy kontur, byle źdźbło trawy, każdą kreskę w obrazku wszechświata. A jednak by dostrzec wierzchołki drzew, musiała zadrzeć łeb i wtedy zrozumiała, że nie ma już na sobie ludzkiego ubrania, lecz sierść; zamiast dwóch nóg ma cztery łapy i to ona sama biegnie długimi susami, aż powietrze furkocze jej w uszach. Biegła tak z radością, coraz dalej i dalej. Coraz bardziej wolna i niepamiętająca o nich – nieproszonych gościach z małego kościółka. Nagle zatrzymała się, by złapać dech, i pojęła, że brzuch ma ciężki, jakby się przeżarła, choć nie pamiętała, kiedy ostatnio miała coś w ustach. Znienacka zmorzyła ją senność. Pośpiesznie wygrzebała łapami dołek w ziemi, kierując się pierwotnym instynktem, zwinęła się w kłębek, byle tylko brzuch był bezpieczny. Obudził ją zimny, mokry dotyk. Zanim otworzyła oczy, już wiedziała, że to psi jęzor. A potem ten drugi pies ułożył się obok niej, tak blisko, że poczuła rozchodzące się po ciele ciepło, i dopiero wtedy zapadła w kamienny sen. Tak mocny, aż miała wrażenie, że umiera, ale już się nie bała. Wcale jej nie przerażał ten sen we śnie, który mógł być śmiercią. Poddała mu się, bo wiedziała, że to jedyna droga, by wydostać się z lasu.
Obudził ją płacz dziecka. Chwyciła rączkę wózka, pokiwała nią, ale Bruno nie przestawał rozpaczliwie wyć. Zerwała się, rozejrzała wokół przerażona, że jakiś intruz uprowadził jej syna. Bruno rozpaczliwie machał rączkami, na twarzy miał kocyk. Kiedy tylko Gertrud go odchyliła i wzięła dziecko na ręce, natychmiast się uspokoiło. Odprężyła się, poczuła błogość. Pogoda nie zmieniła się ani na jotę, ale między alejkami dostrzegała nielicznych przechodniów. W krzakach węszył jakiś pies. Był to jeden z tych małych, rasowych, którym właściciele wiążą kokardki na czubku łba i sadzają na aksamitnych poduszkach. Rozszczekał się na widok Gertrud, ale kiedy podniosła wargi niczym zwierzę, nie wydając żadnego dźwięku, uciekł z podkulonym ogonem. Kobieta roześmiała się i ostrożnie położyła synka na ławce, przewinęła go, a potem ruszyła wolnym krokiem do domu. Po drodze mijała rzędy krzaków jaśminu, z których podrywały się całe stada motyli. Skrzydła miały w odcieniu złamanej bieli, jak jej koronkowa sukienka ze snu. Było to doświadczenie magiczne, rodzaj iluminacji, jakby prześwit łączący oba światy: duchowy z materialnym. Gertrud nigdy wcześniej czegoś takiego nie doznała. Nie potrafiła tego wyjaśnić, nie chciała zresztą nikomu się zwierzać, ale wiedziała, że jest to dobry omen i jeden z ważniejszych momentów w jej życiu. Mieszkała w tym mieście od dziecka, jaśminowy żywopłot był zapewne starszy niż Wolfgang Matensky, jej zmarły ojciec, ale motyle nigdy nie podrywały się z krzaków jaśminu. Dotarło do niej, że to ten zapach czuła w swoim śnie, a refleksja połączyła się z głębokim postanowieniem, które wypływało wprost z serca, choć rozum zaprzeczał i ostrzegał. Wiedziała, że się nie podda i cokolwiek się wydarzy, jej obowiązkiem jest ratować męża. Nie była pewna, czy powinna dać Gary’emu kolejną szansę. Nie obchodziło jej, czy jeszcze ją kocha, dlaczego zdradził, porzucił ani czy kiedykolwiek będą razem, choć bardzo tęskniła i nie chciałaby, żeby Bruno wzrastał bez ojca, ale w tej jednej chwili zrozumiała, dlaczego Gary wtedy skłamał. Nie powiedział prawdy, żeby ją chronić, i to na razie jej wystarczało.
Liczyła, że matka wyszła już do pracy, bo musiała zadzwonić w kilka miejsc, a nie życzyła sobie mieć świadka tych rozmów. Nie zamierzała wracać dziś do Mülheim, choćby Wolf miał jej nie zapłacić i grozić konsekwencjami. Do załatwienia miała coś o wiele ważniejszego. Potrzebowała przeciągnąć na swoją stronę największego wroga, choćby kosztowało ją to resztkę godności, której do niedawna tak starała się bronić. Niepotrzebnie.
Kiedy Yanek zapukał do drzwi rodzinnego domu, Bruno już spał, a Gertrud kończyła smażyć mięso. Posadziła brata przy kuchennym stole, wstawiła wodę na herbatę.
– Dlaczego nie powiedziałaś o Polaku?
– Dlaczego nie powiedziałeś, że czeki są dla niego?
– Nie dla niego.
– Dla Wolfa, a to to samo.
Postawiła przed bratem talerz kopytek ze sznyclem, obok dostawiła miseczkę z zasmażaną kapustą, a z lodówki wyjęła piwo.
– Myślisz, że tym mnie kupisz?
– A nie? – prychnęła bez uśmiechu. – Jedz, pogadamy poważnie.
Yanek chwycił sztućce. Odkrawał wielkie kawały i łykał je, niemal nie przeżuwając. Gertrud patrzyła na to obojętnie. Bawiła się solniczką.
– Nie chcę ratować Gary’ego – powiedziała, kiedy Yanek opróżnił w połowie talerz. – Mam gdzieś, co się z nim stanie.
– Ta, pewnie.
– Naprawdę.
– Już to słyszałem. Kilka razy.
– Muszę zadbać o dziecko. Chcę się z tego wymiksować. Tak całkiem.
Yanek odłożył widelec. Podniósł pusty kufel, odstawił. Gertrud bez słowa przyniosła następną puszkę i powoli przelewała ją do naczynia, aż piana zawisła nad szkłem jak świąteczna czapka.
– Z czego zamierzasz żyć?
– Nie wiem. Ty mi powiedz.
Roześmiał się szyderczo.
– Od kiedy to jestem twoim tatą?
– A ja twoją mamusią?
Zacisnął usta.
– Nagle postanowiłaś być uczciwa? Nie będziesz się kurwić, kraść, wkręcać frajerów?
Gertrud jakby nie usłyszała.
– Fajnie mieć dwie matki – kontynuowała poprzedni wątek. – Jedna do uwielbiania, druga do roboty. Od roboty jestem ja. Za to nigdy nie jestem dość dobra. Mam wiosłować za wszystkich. Pierdolę to.
Odetchnął z ulgą, że siostra będzie się tylko żaliła. Po jej telefonie bał się, że to jakaś poważniejsza kwestia.
– Do brzegu.
– Potrzebuję dwóch czeków z dobrą kwotą, żeby ten Polak je dla mnie zrealizował.
– To chyba już ustaliliśmy.
Gertrud spojrzała na talerz Yanka.
– Już nie chcesz?
Nie czekając na odpowiedź, przyciągnęła do siebie niedojedzoną porcję kopytek z mięsem, a potem upiła z jego kufla. W pierwszej chwili mężczyzna był zszokowany – on stosował ten sposób na przekraczanie granic. Gertrud za wszelką cenę starała się zachować rozluźnioną twarz. Udawała spokojną, ale naczynia trzymała tak mocno, aż zbielały jej palce.
– Żeby je zrealizował i wpadł – dodała bez uśmiechu. – Podaj mi nowe sztućce.
Yanek wstał niechętnie. Podszedł do szuflady. Odwrócił się.
– Co kombinujesz?
– Nic na tym nie stracisz. Oni nawet