Shalini Boland

Sekret matki


Скачать книгу

i niosę ją do salonu. Nienawidzę odgłosu przeżuwania innych ludzi; działa mi na nerwy. Przyprawia mnie o mdłości. Zdaje się, że istnieje na to fachowa nazwa – to jakiś rodzaj fobii. Dlatego zawsze pilnuję się, by jeść cicho. Teraz jednak, siedząc samotnie na sofie, żuję płatki najgłośniej, jak tylko się da. Wyzywające chrup, chrup, chrup – aż zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie tracę zmysłów.

      Moje śniadanie w nastroju buntowniczym przerywa dzwonek telefonu. Aparat stacjonarny, który zwykle ignoruję. Ale jeśli to Scott? Albo policja? Porzucam miskę na stoliku kawowym i pędzę na korytarz. Wyświetlacz zdradza, że numer jest zastrzeżony, ale odbieram mimo to, gotowa przerwać połączenie przy pierwszym zdaniu marketingowej gadki.

      – Halo. Czy to Tessa Markham?

      Kobiecy głos. Niepewny. Z obcym akcentem. Możliwe, że hiszpańskim.

      Jestem gotowa się rozłączyć. Nieznajoma mogła zdobyć moje nazwisko wszędzie.

      – Słucham – burczę. – Tak, tu Tessa.

      – Przepraszam – odpowiada. – Przepraszam, nie powinnam dzwonić.

      A potem słyszę sygnał. Kobieta się rozłączyła.

      Nie brzmiała jak telemarketerka. Telemarketerzy nie przepraszają i się nie rozłączają. Chociaż numer się nie wyświetlił, sprawdzam, czy uda się do niej oddzwonić, ale bez skutku. Cholera. A jeśli miała coś wspólnego z Harrym? Może odezwie się znowu. Nie powinnam być taka bezceremonialna. Nie powinnam jej odburkiwać. Gapię się na aparat, siłą woli próbując go skłonić, by zadzwonił, ale tkwi na stoliku, milcząc uparcie.

      W drodze powrotnej do salonu zabieram ze sobą słuchawkę. Na wszelki wypadek. Niecałą minutę później telefon znowu się odzywa. Tym razem rzucam łagodne:

      – Halo?

      – Tess? Czemu nie odbierasz komórki?

      Scott. Przypominam sobie, że rano nie włączyłam aparatu. Serce wali mi w piersi. Czy Scott wie, że wczoraj wieczorem rozmawiałam z jego flamą? Wspomniała mu o naszej krótkiej konwersacji?

      – Cześć, Scott.

      – Przepraszam, że dzwonię tak wcześnie. Jesteś wolna dzisiaj wieczorem?

      Jasne, że tak. Jestem wolna każdego chrzanionego wieczoru.

      – Hm, tak. Zdaje się, że tak.

      – Świetnie. Możemy się spotkać? Powiedzmy, o siódmej w barze z tapas obok mojej firmy?

      – Okej. Dlaczego chcesz…

      – Sorry, właśnie się spóźniam do pracy. Pogadamy później, dobrze?

      – Jasne. Do zobaczenia później.

      Oho, to coś nowego. Ostatnio wcale do mnie nie dzwoni. Chce pogadać. O czym? O n i e j? Nie. Ta jego flama to nie może być nic poważnego, bo wspomniałby o niej wcześniej. Muszę działać. Jakoś zareagować. Wziąć się w garść. Maszeruję na korytarz i przypatruję się sobie uważnie w lustrze. Prezentuję się absolutnie koszmarnie. To znaczy, na miłość boską, mam trzydzieści sześć lat. Dzisiaj wyglądam na dwa razy więcej.

      Jeśli wieczorem mam się spotkać ze Scottem, chcę, by sobie przypomniał dawną mnie. Tę prawdziwą. Bo gdzieś istnieję, prawda? Nie zniknęłam do końca. Jeszcze nie.

      Poznaliśmy się na przyjęciu urodzinowym koleżanki znajomego i zawsze potem twierdził, że od razu zwrócił na mnie uwagę. Byłam jedyną osobą, z którą miał ochotę pogadać tamtego wieczoru, ale wieki trwało, nim zebrał się na odwagę, by do mnie podejść. Kiedy wreszcie zaczęliśmy rozmowę, zaiskrzyło między nami od razu. Nie pamiętam dokładnie, czego dotyczyła, ale świetnie pamiętam, że ciągle się śmialiśmy. Scott znalazł spokojny kąt w ogrodzie, w walącej się altance. Siedzieliśmy na podłodze na poduszkach zdjętych z leżaka, popijając piwo i jedząc orzeszki ziemne. Nad ranem gospodyni imprezy musiała nas wyrzucić siłą. Scott odprowadził mnie do domu i pocałowaliśmy się na pożegnanie. Od tamtej chwili byliśmy nierozłączni. Znajomi nazywali nas idealną parą.

      Gdybym tylko umiała sprawić, by sobie przypomniał, co nas kiedyś łączyło. Gdyby mógł zobaczyć, że staram się otrząsnąć po naszej tragedii. Nie zapomnieć; oczywiście, że nie. Nie zapomnę nigdy. Ale… zaakceptować? Nie marnować czasu na opłakiwanie. Nadać sens dalszemu życiu.

      Dość tego, dzwonię do Maxa.

      Trzy godziny później siedzę w wygodnym fotelu obrotowym, wijąc się przed wielkim lustrem, czystym jak kryształ: reflektory podkreślają wszystkie moje zmarszczki, przebarwienia i sine kręgi pod oczami, każdy siwy odrost i rozdwojoną końcówkę. Nie jest to przyjemny widok.

      – Nie chcę być niegrzeczny, kotku – stwierdza Max z rękami na kościstych biodrach – ale twoje włosy wyglądają jak po zmaganiach z druciakiem do naczyń. Trzeba je skrócić co najmniej o pięć centymetrów, a najlepiej więcej. Co powiesz na boba?

      – Jestem ogrodniczką, Max. Bob jest niepraktyczny, muszę związywać włosy.

      – Boże! – Chwyta moją lewą rękę i wpatruje się w nią z przerażeniem.

      Spoglądam na to, co on, i widzę czerwoną, spękaną skórę oraz rozdwojone paznokcie.

      – Coś ty robiła?! – woła.

      – Mówiłam ci, pracuję w ogrodzie – tłumaczę. – Na dłonie nic nie poradzisz. Skup się na włosach, jeśli łaska. Brakowało mi ciebie, Max – dodaję.

      Nie przekomarzałam się tak z nikim od miesięcy.

      – Jasne, że tak. P o t r z e b u j e s z mnie w swoim życiu, Tess. Wyglądasz jak ofiara katastrofy. Gdybyś zwlekała dłużej, musiałbym wezwać helikopter pogotowia ratunkowego. – Zwraca się do jednego z podwładnych: – Przynieś pani Markham kieliszek prosecco.

      – Co? – pytam, otwierając szeroko oczy. – Nie, Max, jest dopiero dziesiąta trzydzieści, to dla mnie o wiele za wcześnie.

      – Phi. W normalnych warunkach przyznałbym ci rację. Ale w obecnej sytuacji potrzebujesz czegoś na wzmocnienie.

      – W takim razie zgoda, ale przynajmniej dolejcie trochę soku pomarańczowego.

      – Witamina C, dobry pomysł.

      Kilka godzin później opuszczam salon z lśniącymi blond falami ledwie muskającymi ramiona. Kiedy wychodzę na ulicę, czuję na sobie pełne podziwu spojrzenia, i nie jest to przykre uczucie. Jakaś kobieta o ciemnobrązowych włosach spogląda mi prosto w oczy, więc posyłam jej lekki uśmiech. Natychmiast spuszcza głowę i oddala się pośpiesznie. Wzruszam ramionami i idę na stację metra. Jadę do miasta kupić nowy strój na dzisiejszy wieczór – stare ubrania przestały na mnie pasować.

      W sklepie Monsoon biorę spódnicę rozmiar czterdzieści dwa. Przez ostatni rok straciłam trochę na wadze; wszystkie dawne ciuchy na mnie wiszą. To czarny ołówkowy model w haftowane jasnozielone kwiaty. Wyobrażam sobie, że będzie świetnie pasować do czarnych kozaczków i golfu. Kiedy jednak podciągam spódnicę na biodra, okazuje się przepastna. Proszę sprzedawczynię o rozmiar czterdzieści. Kobieta mierzy mnie wzrokiem z góry na dół i proponuje trzydzieści osiem. Nie nosiłam tak małego rozmiaru, odkąd skończyłam dwadzieścia lat. I rzeczywiście, spódnica pasuje idealnie, co oznacza, że jestem o mniej więcej trzy rozmiary drobniejsza. Zgaduję, że wskutek lęków, braku apetytu i nieregularnych posiłków zrzuciłam parę funtów, nie zdając sobie z tego sprawy.

      Stojąc w kolejce do kasy, czuję na plecach dziwne mrowienie. Oglądam się i widzę, że gapi się na mnie jakaś kobieta. Odwzajemniam spojrzenie i uświadamiam sobie, że to ta sama ciemnowłosa nieznajoma,