ten dom wartości”45. W ten sposób Musiał i Wolniewicz piszą więc wprost, że polska dusza jest tożsama z obsesją niepodległości, a walka z ksenofobią, która ma nas z tej obsesji wyleczyć, to w gruncie rzeczy droga do zatracenia tożsamości.
Dla skrajnej prawicy „ksenofobia”, „etnocentryzm”, a nawet „faszyzm” czy „nacjonalizm” to tylko propagandowe etykiety silnie zabarwione uczuciowo, lecz pozbawione wyraźnej treści. Innymi słowy nie są to pojęcia, lecz wyzwiska, a nawet coś gorszego, bowiem „wyzwiskiem chce się kogoś tylko znieważyć, tamtymi natomiast słowami chce się tego, kto myśli inaczej niż my, unieszkodliwić lub zniszczyć; a przynajmniej zmusić do milczenia. […] Określenie kogoś takim epitetem oznacza, że wydany został na niego wyrok; że przez jakiś anonimowy Kafkowski trybunał został już osądzony i skazany. Z braku terminu językoznawczego można by rzec, że są to »słowa-piętna«, czy też »słowa-klątwy«”46. Wolniewicz i Musiał dokonują w ten sposób odwrócenia logiki stojącej za ideą poprawności politycznej. Prawdziwą „mową nienawiści” okazuje się tu nie stereotypizowanie i szykanowanie mniejszości, lecz wytykanie palcami tych, którzy praktykują ksenofobię.
Ten odwrócony koncept przeniknął dziś do głównego nurtu debaty i stanowi trzon turbopatriotycznej argumentacji.
Skoro w „mowie nienawiści” znajdują się określenia znieważające ze względu inną orientację seksualną, narodowość i rasę, to dlaczego nie ma wziętych pod uwagę tych, które obrażają własną wspólnotę, naród? – pyta anonimowy autor felietonu Ojkofobia. Polak nienawidzi Polaka. – Dlaczego hasło „ciemnogród” nie jest uznane za nakręcanie spirali nienawiści? No cóż, zapomniałem, że obrażanie geja to nawoływanie do przemocy, a obrażenie własnego narodu to „konstruktywna krytyka”. Pełno jest ojkofobów. Bazują oni na naszych kompleksach i chcą, byśmy na wszystkich patrzyli z dołu. Mamy się czego wstydzić i mamy z czego być dumni, dlatego patrzmy światu prosto w oczy”47.
Ksiądz Dariusz Kowalczyk pytał z kolei na łamach „Gościa Niedzielnego”, czy mamy już dwie Polski: „Dumną ze swych dziejów Polskę chrześcijańsko-narodową oraz Polskę zakompleksioną wobec liberalno-lewicowego Zachodu, gotową rozpuścić się w jakimś superpaństwie zarządzanym przez Brukselę i Berlin?”. W ten sposób ojkofobia łączy się z kolejnym powracającym w tej książce motywem – lękiem przed rozpuszczeniem się i utratą tożsamości. „W 1920 też byli tacy, którzy rozczarowali się społeczeństwem nad Wisłą – przestrzega ksiądz Kowalczyk. – Nie mogli zrozumieć, że nie chce ono odrzucić zacofanego dziedzictwa przodków i przyjąć postępu niesionego przez Rosję radziecką. Wtedy oikofobia miała twarz sowieckiego internacjonalizmu. Dziś ma twarz społeczeństwa otwartego pana Sorosa”48.
To tylko dwa spośród wielu przykładów. Na łamach prawicowej prasy i w przemówieniach polityków nieustannie oskarża się polskie elity o przesiąknięcie ojkofobią. Jego pierwszym objawem jest właśnie zarzucanie rodakom ksenofobii, seksizmu, rasizmu, homofobii i antysemityzmu49. Ojkofobowie, wytykając Polakom nietolerancję, przedstawiają nasz kraj jako zaścianek. Pragną, by brukselskie czy berlińskie elity obroniły ich przed własnymi sąsiadami, których odczłowieczają w figurze ciemnego motłochu. Podsumowując, można zatem powiedzieć, że ojkofobia to najgroźniejszy rodzaj nienawiści do Polski. To nienawiść przychodząca nie z zewnątrz, lecz głęboko zinternalizowana przez samych Polaków (głównie przez elity), pragnących przypodobać się Zachodowi, ale też przerażonych wizją oskarżenia o ksenofobię.
To wprawdzie materiał na zupełnie inną książkę, ale wypada też przyznać uczciwie, że ojkofobia jest w Polsce faktem społecznym. Czasem nawet obserwuję ją u siebie. Chciałbym wierzyć, że nie zawsze jest czymś złym. Że może być pożyteczna, jeżeli nie oznacza nienawiści, uprzedzeń, lecz jedynie wezwanie, by porządki zaczynać od własnego ogródka, by wymagać przede wszystkim od siebie samego, swojej ulubionej partii, swojej ojczyzny, a dopiero potem strofować innych. Ale nie będę się o to sprzeczał. Chętnie przyjmę z pokorą, że jest to jednak przywara. Bo krytyka polskich wzorów kultury, choćby nawet wygłaszana z intencją samodoskonalenia i przebrana za autokrytycyzm, bardzo łatwo osuwa się w klasowo czy partyjnie umocowaną krytykę tych innych, którzy są Polakami „gorzej”, „bardziej”, „zaściankowo”50…
Jestem też skłonny przyznać nieco racji tym, którzy zwracają uwagę, że – zwłaszcza na arenie międzynarodowej – kompulsywna potrzeba części Polaków, by mówić o sobie przede wszystkim źle, nie ma nic wspólnego z odpowiedzialnością i dojrzałością. Przeciwnie – jest przejawem ślepego zapatrzenia w „europejskiego innego” i potrzeby odnalezienia w jego oczach uznania. Przecież na pewno nas pochwali, jeżeli sami przypomnimy o polskich błędach, zaniechaniach czy wręcz zbrodniach…
Ale diagnozowany tu problem z terminem „ojkofobia” nie polega na tym, że pojęcie to służy wyłącznie projektowaniu na świat własnych urojeń. Chodzi o to, że ciągnąca się za tym pojęciem historia idei wymusza pewien kierunek myślenia. Zostało ono pomyślane jako przeciwwaga dla ksenofobii mająca przelicytowywać ją, osuwać w cień, marginalizować. Tym, którzy mówią dziś o ojkofobii, nie chodzi więc wyłącznie o diagnozę zjawiska, lecz także o to, by przy tym – gestem godnym prestidigitatora – wyciągając z kapelusza jedną kartę, zarazem schować inną do kieszeni.
Nie sposób posługiwać się pojęciem „ojkofobii”, nie przyjmując stojącej za nim miękkiej apologii ksenofobii. Być może termin „ojkofobia” pozwala nazwać i dostrzec rzeczywiście istniejące zjawisko. Czyni to jednak za cenę wybielania i usprawiedliwiania postaw szowinistycznych, o czym Musiał i Wolniewicz pisali wprost. Przyjmując do swojego słownika to pojęcie, zbyt łatwo możemy wszelkie inne fobie uznać wyłącznie za kalumnie ludzi chorych z nienawiści do Polski. Bo w naszym kraju nie ma przecież żadnego antysemityzmu, nie ma rasizmu, mizoginii ani homofobii. Jest tylko kolejny spisek Niemców, którzy pragną nam wmówić niższość i wpoić poczucie wstydu.
Razem, a jednak osobno. Wspólna konferencja prasowa premierów Polski i Izraela odbyła się za pośrednictwem telemostu. Ale to i tak dyplomatyczny sukces. Nowelizacja ustawy o IPN zakładająca karanie za pomówienie Narodu Polskiego o współudział w Zagładzie spotkała się w Izraelu z bardzo negatywnym przyjęciem. Przeciwnicy rządu PiS mówią, że to było do przewidzenia. Gabinet Morawieckiego dysponował ekspertyzami sugerującymi jednoznacznie, że Titanic polskiej dyplomacji pod pełną parą obrał kurs kolizyjny z górą lodową najbardziej drażliwego tematu w stosunkach międzynarodowych. Zwolennicy twierdzą, że nikt nie mógł się spodziewać tak drastycznej reakcji na przepis, który przecież w żaden sposób nie był wymierzony w społeczność żydowską.
Po trwającym kilka miesięcy wizerunkowym kryzysie, który jak na złość zbiegł się w czasie z pięćdziesiątą rocznicą Marca 1968, posłowie wycofali się z kontrowersyjnego zapisu, w ekspresowym tempie przegłosowując następną nowelizację spornej ustawy. Twardy elektorat mógł to uznać za kolejne potknięcie. Najpierw nasi politycy pozwolili się zakrzyczeć i sterroryzować na arenie międzynarodowej, a potem wycofali się rakiem, ulegając naciskom… Ryzyko urażenia turbopatriotycznej części opinii publicznej było tym większe, że przed nieoczekiwaną woltą część publicystów aktywnie zaangażowała się w obronę nowelizacji. A w dodatku chodzi o kwestię polskiego antysemityzmu – jednego z najgorętszych punktów zapalnych w sporze dwóch wizji polskiego patriotyzmu. „Wiemy, że bywają dobre prawa, ale uchwalone w trudnym czasie –