Sigríður Hagalín Björnsdóttir

Święte słowo


Скачать книгу

grzebał ci w mózgu odkurzaczem. Nawet jeśli tą osobą jest neurochirurg, do tego niezwykle piękna kobieta. Niczym archanielica.

      Uratowała to, co się dało uratować, uratowała to, co można było uważać za moje życie, i teraz siedzę, uciszona na wieki, z wyrazem zdziwienia zastygłym na prawej połowie twarzy. I oni dalej próbują, logoterapia, fizjoterapia i terapia manualna czy jak się tam to wszystko razem nazywa. Tragedia, mówią, zdrowa kobieta zmieniła się w inwalidkę, taka zdolna, kochająca życie, młoda, niespełna czterdziestoletnia.

      Uśmiechnęłabym się, gdybym mogła, ostatnio nawet już sama chodzę do toalety, nie zapomnijmy podziękować za dary Boże, oszczędzono mi przynajmniej upokorzenia, gdyby Julia miała mnie podcierać.

      I ona ostatecznie dopina swego, Einar oczywiście jedzie szukać Eddy, to jego obowiązek, ja bym Julię poparła. Jedzie poszukać siostry, ponieważ zawsze to robił. Często do niej docierał, kiedy się chowała, w szafie, pod łóżkami, w książkach zatapiała się w historiach.

      I o tym oczywiście jest ta opowieść, że Einar jedzie i szuka Eddy.

      Podąża jej śladem, jakby czytał tekst, od lewej do prawej, na wschód od słońca i na zachód od księżyca.

      WCZEŚNIEJ

      Julia nienawidzi lipca. Lato w Islandii bywa tak ponure, człowiek czeka i czeka na wiosnę, i wreszcie kiedy przychodzi lato, zazwyczaj jest szare, mokre i zimne, samo rozczarowanie. Przez całą zimę człowiek marzył o wyjazdach pod namiot, piknikach, opalaniu się w ogrodzie, a potem jak nadchodzi te kilka słonecznych dni, odczuwa lęk, dopadają go wyrzuty sumienia i najchętniej zostałby w domu, pod kołdrą, i czytał powieści. Science fiction. Julia chętnie zanurza się w literaturę non fiction podczas nieobecności Örlygura, wydaje się jej, że się na nim odgrywa, kiedy idzie do biblioteki i czyta wszystkie te dostępne książki, których sama obecność na stole w domu przyprawiałaby go o dreszcze, Władcę pierścieni, Diunę i Stephena Kinga. Wpada do domu w buntowniczym nastroju z naręczem prohibitów, rzuca się na kanapę i czyta łapczywie, z bijącym sercem i ze spoconymi dłońmi, jakby robiła coś świńskiego, jakby zdradzała jego i jego wyglansowany, wybielony gust.

      Örlygur wraca do domu w połowie czerwca, ale szybko znów wyjeżdża, nie zauważywszy chyba nawet jej zmienionych zwyczajów czytelniczych. Śledzą razem transmisję telewizyjną z obchodów Dnia Niepodległości w Thingvellir, jedzą zimną pizzę i śmieją się z wiadomości pokazujących ludzi uwięzionych w kostiumach narodowych w autach w drodze na obchody.

      – Zaczyna już być trochę widać po tobie – mówi jej i gładzi ją po brzuchu – dobrze by na tobie leżał taki narodowy kostium.

      Julia pokazuje mu język, rzuca w niego suchym kawałkiem pizzy i wybucha śmiechem, ale ta uwaga ją boli. Teraz kocha się z nim inaczej niż przed wyjazdem, jakby nie byli już sobie tak bliscy jak wcześniej, on jest jakiś nieobecny, szybko załatwia sprawę. Zwykle patrzył na nią, wolno ją rozbierał, patrzył na jej nagie ciało, oczy miał pełne miłości. Tak się jej w każdym razie zdawało. Już jej nie wielbi wzrokiem, woli raczej klepnąć ją dłonią w tyłek, ugryźć w ucho. Już nie jest boginią, lecz pokojówką, myśli Julia, ale też i przytyła, nabrała bardziej kobiecych kształtów. Kobieta w stroju narodowym.

      Julia nienawidzi lipca, a Örlygur znowu wyjechał, tym razem na Vestmannaeyjar. Teraz nie płacze, kiedy go żegna, letnia depresja wszystko spłaszcza, uważa, że wszystko jest przejaskrawione i sterylne, niczym sala operacyjna. Dopiero co zaczęła wieczorną zmianę, kiedy w kuchni dzwoni telefon. Odbiera libański kucharz i woła ją do aparatu, zdziwiona bierze słuchawkę. Örlygur nie zwykł dzwonić podczas zdjęć, kiedy musi się koncentrować. Raz wysłał jej pocztówkę z Isafjördur, nic z tyłu nie napisał, ale owcom na zdjęciu dorysował dymki. Beczały: „Je t’aime!”.

      To nie Örlygur dzwoni. Rozlega się dźwięczny dziewczęcy głos.

      – Czy to Julia Gylfadottir?

      – Tak?

      – Przepraszam, że dzwonię. Na imię mam Ragnheidur.

      – W porządku – mówi Julia i stara się jakoś skojarzyć imię, ale żadnej Ragnheidur nie pamięta.

      – Sprawa jest… muszę… uważam… – jąka się dziewczyna drżącym głosem, dopóki Julia nie straci cierpliwości.

      – O co ci chodzi?

      – Wydaje mi się, że obie spodziewamy się dziecka z tym samym facetem. Jestem w ciąży z Örlygurem Jonssonem. Uznałam, że powinnam ci o tym powiedzieć.

      Julia czuje, jak blednie, kręci jej się w głowie, widzi wszystko na czerwono, czarne plamy wirują po kuchni. Rzuca słuchawkę i osuwa się na podłogę z plecami przy ścianie i głową między kolanami. Zjawia się kucharz, pochyla nad nią, pyta słabym angielskim, czy wszystko w porządku, czy coś się nie stało.

      Podnosi wzrok, patrzy mu w oczy, przewierca go na wylot.

      – Kurwa w dupę jebana mać – mówi wreszcie. – Pierdolona Szmata.

      *

      Julia nie usiłuje dzwonić do Örlygura na wyspy, zresztą nie wie, jak mogłaby się do niego dodzwonić. Myśli wirują jej w czaszce, jest wściekła i zazdrosna, smutna i poniżona, a równocześnie ma absolutną jasność, że Szmata kłamie. To jakiś niesmaczny żart, Szmata jest okrutna, chce się odegrać na Örlygurze i wymyśliła te kłamstwa, żeby go zranić, żeby ich zranić, zniszczyć im wszystko. Julia wie jednak doskonale, co zrobi, nikt jej nie odbierze Örlygura, będzie o niego walczyć do ostatniej kropli krwi.

      Zwalnia się wcześniej z pracy i idzie do domu. Jest przyjemny letni wieczór, a ona nie bardzo wie, dokąd niosą ją nogi. Zauważa to dopiero wtedy, kiedy staje u siebie w salonie, przygląda się swojemu domowi, sfatygowanym meblom, stertom książek, zakurzonemu odbiornikowi telewizyjnemu, kasetom VHS, francuskim kawiarnianym plakatom na ścianach. Na stoliku stoi filiżanka z kawą i kawałek suchego chleba na talerzu, resztki jej śniadania. Wszystko nagle takie biedne i bezużyteczne.

      Wchodzi do łóżka, leży skulona i do później nocy rozmyśla, zastanawia się, kim jest ta Ragnheidur. Stawia pytania i sama sobie na nie odpowiada, wysuwa coraz to nowe teorie, lecz cały czas słyszy w głowie głos, cichy, ale wyraźny:

      Twoja miłość cię zdradziła.

      Miłość zdradziła.

      Miłość nie istnieje.

      *

      Szmata dzwoni ponownie do restauracji, ale Julia rzuca słuchawką, kiedy tylko słyszy jej głos. Poleca kolegom w pracy, żeby jeśli ktoś do niej zadzwoni, mówili, że jej nie ma. Chyba że to Örlygur, wtedy odbierze.

      Niewiele śpi, je jeszcze mniej i po raz pierwszy naprawdę czuje, że jest sama. Matka usiłowała się z nią kontaktować, lecz Julia ją zbyła, nie myślcie sobie tylko, że jesteście mi potrzebni, wycedziła, kiedy ostatnio matka pukała do jej drzwi. Może znowu będziesz chciała przekupić mnie, żebym zrobiła aborcję?

      Od wielu miesięcy nie miała kontaktu z przyjaciółkami, zapraszały ją na swoje przyjęcia maturalne, ale nie poszła, uznała, że już do nich nie pasuje, nie ma z nimi nic wspólnego. Nie żeby się wstydziła czy coś, tylko że jakby należały już do dwóch różnych światów. Czułaby się skrępowana. I nie miała ochoty wysłuchiwać, co będą robiły jesienią, studiowały medycynę, filozofię czy pojadą do Paryża albo Kopenhagi.

      Wybrałam miłość, szepce sama do siebie, a potem płacze, bo to takie potworne być samą z całą tą miłością, obawiać się przyszłości i nie wiedzieć już, czy pozostało jeszcze coś do kochania. Żadnej Anaïs Nin, żadnej kariery aktorskiej czy artystycznego życia w zagranicznych metropoliach – tylko powielenie stereotypu głupiej dziewczyny, która wpadła i zmarnowała sobie życie.

      Ale nawet lipiec