do zamku akurat w przeddzień Wigilii. Tego, co powiedział Panu Dymitrowi – ona nie wiedziała, ale powiedziała mi, że godzinę po pojawieniu się tego posłańca nieszczęścia w zamku Kaniowskim zaczęły się pilne przygotowania do wyjazdu. A rano orszakiem z połową tuzina załadowanych koni książę Dymitr z młodą żoną udał się do Włodawy, co leży w pobliżu Kowla – z tym, żeby tam, w swojej rezydencji, bardziej przypominającej małą twierdzę, czekać na wyrok trybunału, a jak będzie on naprawdę tak poważny, jak doniósł mu o tym posłaniec księcia Bazylego – natychmiast uciekać do carskich ziem.
I tu zaczynają się właśnie te tajemnice, o których mówiłem Panu od samego początku…
Komisarz zapytał z zainteresowaniem:
– Panie Sławomirze, czy Pan to wszystko wie ze słów niani młodej Ostrogskiej?
Starszy szlachcic skinął głową.
– W przeciwieństwie do innych, Pani Janina nie miała żadnego osobistego interesu w tej historii – dlatego myślę, że można uwierzyć tej historii całkiem bez wyjątku… Za Pana zgodą, Panie Stanisławie, będę kontynuował.
Przez dwa dni bez żadnych przeszkód ścigani dotarli do Białej Cerkwi, spędziwszy noc w gospodzie na brzegu Gorochowatki – dobrze, że szli lekko, konie były wypoczęte, nie udręczone przez długą drogę. Ale już w Fursach młoda księżna zasłabła, ześlizgnęła się z siodła, narzekając, że nie ma już siły, by jechać dalej – a młody Sanguszko został zmuszony do kupienia wozu, w który ją posadzono wraz z nianią. Szybkość orszaku wyraźnie spadła, do Berdyczowa musieli jechać przez trzy dni, ale cała podróż do Włodawy, gdzie dogonił ich posłaiec z czarną wiadomością z Knyszyna, zajęła uciekinierom dokładnie dwa tygodnie.
Pan Stanisław ocenił coś w myślach i po cichu policzył, poruszając wargami – i potrząsając głową zauważył:
– Źle jechali. Ledwo trzydzieści wiorst dziennie. Na drodze skutej zimą to całkiem mało…
Wierenicz kiwnął głową.
– Za mało. I nie chodzi nawet o to, że woz młodej księżnej i pani Janiny utrudniał szybką jazdę – kłopot polegał na tym, że Pani Elżbieta w tym wowie strasznie cierpiała na chorobę ruchu, a co godzinę wymiotowała wszystko, co podawali jej w karczmach. Do tego dochodził stały ból głowy, na który skarżyła się zarówno Pani Janinie, jak i Panu Dymitrowi, i ciągłe zmiany nastroju. Elżbieta mogła się roześmiać, gdy zobaczyła zająca, biegnącego przez pole i nagle się popłakać, zapewniając Janinę, że zajączkowi jest zimno i nieprzytulnie w grudniowym stepie…
W pokoju zapadła cisza. Następnie Pan Stanisław ostrożnie zapytał:
– Czy Pan ma na myśli to samo, co ja myślę?
– Dokładnie, Panie Stanisławie. Wkrótce domyślił się o tym cały orszak.
– Ale przecież nigdzie i nikt nie mówił, że Halszka była ciężarna?
– Nikt i nigdy.
Komisarz od pomiarów ziemi z podekscytowania nawet wstał.
– Pochamuj, Panie Sławomirze, swoją historię. Chce Pan powiedzieć, że w czasie ucieczki Elżbieta Ostrogska była już w ciąży? I – przysiegam na wielką pieczęć książęcą – co najważniejsze, nie poroniła dziecka?!?! Czyli Dymitr Sanguszko miał dziedzica?
Starszy szlachcic westchnął i odpowiedział:
– Nie poroniła. Szcześliwie urodziła dziecko w Poznaniu, w domu swojej matki, tuż na świętego Mikołaja z Miry.
Pan Stanisław wyszeptał ledwo słyszalnie:
– Jak strasznie powtarzają się losy… Ojciec Elżbiety nie zdąrzył zobaczyć swojego dziecka, a ojciec jej dziecka także zmarł przed jego narodzinami… – A potem usiadł i patrząc prosto w oczy starszemu szlachcicowi, zapytał: – Kogo urodziła Halszka – syna, córkę? Jaki jest los dziecka nieszczęśliwego księcia Dymitra?
Wierenicz-Stachowski pomału rozlał do kubków resztę miodu, pociągnął pół łyka ze swojego kubka i odpowiedział:
– Syn. Syn, o którym Pan wiele słyszał w życiu. Tak jest, Panie Stanisławie.
Po krótkiej przerwie komisarz ostrożnie zapytał:
– Czy naprawdę Pan chce powiedzieć, że Pani Janina Lisowska została niańką syna Halszki, małego Seweryna, który później przyjął nazwisko Nalewajki? Przecież to jest tak, Panie Sławomirze, w końcu do tego zmierza Pan w tej historii?
Starszy szlachcic ledwo zauważalnie uśmiechnął się spod wąsów.
– Przenikliwość i szybkość myśli, Panie Stanisławie, ma Pan niesamowitą… Tak, dokładnie tak.
– Ale przedtym w Bohemii zdarzyła się straszna, okrutna i brudna historia, gdy Zborowscy pozbawili życia szlachetnego księcia Sanguszkę, bezbronnego, prawie w nocnej koszuli… Tak?
– Tak, Panie Stasiu. Znam tę historię prawie z pierwszej ręki, Pani Janina widziała to wszystko i obmywała później ciało księcia Dymitra przed pogrzebem w Jaromierzu…
– Więc to wszystko jest prawdą, o Marcinie Zborowskim?
– Absolutna prawda.
– Szczerze mówiąc, przez długi czas nie wierzyłem, że tak szanowany, mądry od lat, znany ze swoich zasług szlachcic zdecydował się na coś takiego… Powiedz mi, Panie Sławomirze, wszystko, co Pani Janina opowiadała Panu o tej tragedii w Bohemii.
– Jak sobie życzy Pan, nie jest dla mnie to ciężka sprawa, tym bardziej, że jest to dawna historia, wszyscy te osoby spokojnie przeszli na tamten świat, ale i minęło już ponad siedemdziesiąt lat… Zmarli mnie nie potępią, a dla żywych ta historia jest przykładem i nauką.
Za Pana zgodą kontynuuję opowieść o nieszczęściach wojewody Kaniowskiego i jego młodej żony – zaczynając od dnia ich ucieczki z Włodawy.
Granicę Korony orszak Sanguszki pokonał już pierwszego dnia niechcianej podróży – na szczęście od jego posiadłości do polskiej granicy było niedaleko, a mytniki na drodze lubelskiej nawet nie pomyśleli o tym, żeby zakłócić drogę tak znanemu szlachcicowi – wiadomości o tragicznej przemianie w zyciu Dymitra Sanguszki do rogatek na Wieprzu jeszcze nie dotarły. Po nocy spędzonej w Urszulinie książę drugiego dnia podróży dojechał do Lublina – tam przed nim otwarły się dwie drogi do Bohemii: jechać prosto, wzdłuż Podlasia i Wielkopolski, do Rodunice, lub zjechać w kierunku południowym – z daleka od Piotrkowa Trybunalskiego, a granicę carską przejść w Małopolsce.
Dymitr Sanguszko, mimo tego że był młody, wyróżniał się wybitnym umysłem; rozumiał, że jak udadzą się prosto na Roudnice, przez Częstochowę i dalej na Dolny Śląsk, raczej nie uda się im dotrzeć do carskich ziem. Jak będzie pogoń – a Dymitr doskonale rozumiał, że ona będzie – wtedy nie dądza rady uniknąć spotkania z nią na tej drodze. Dlatego została wybrana inna droga, do Małopolski, od której do księstw Górnego Śląska jest w zasięgu ręki. Na szczęście droga przez Sandomierz, Połaniec i dalej do Krakowa prowadziła uciekinierów do Plessy, należącej do księcia Baltazara von Promnitza, notabla Carskiego, Biskupa Wrocławskiego. Pamiętasz, Panie Stasiu, jak arystokracja Wiedeńska w tamtych latach traktowała Zygmunta Augusta i cały dwór krakowsk…
Komisarz skinął głową.
– Tak, pamiętam. Śmierć pierwszej żony Jego Mości, Wielkiego Księcia Litewskiego bardzo popsuła stosunki między Wiedniem a Krakowem…
– Dokładnie. Ponadto na dworze Habsburgów uważano, że w zatruciu Elżbiety,