rel="nofollow" href="#i000002600000.jpg"/>
Dawne profesje są coraz silniej wypierane przez „kompleksowe usługi”. Będzin, grudzień 2016 roku.
W ostatnich latach ogromną popularnością cieszą się sklepy z towarami z Chin, oferujące mydło i powidło za 2-3-5 zł. Zdarza się, że ktoś jeszcze obniża tę cenę. Daje to klientom ułudę większej siły nabywczej (za bardzo niewielkie kwoty można kupić kilka przedmiotów) i możliwości wyboru.
Krawiec, tradycyjny fryzjer, kapelusznik i inne dawniejsze zawody powoli odchodzą do lamusa. Już niedługo po takich miejscach nie zostanie ślad.
Niektóre miejsca z dzieciństwa nadal istnieją.
Miasta próbują upiększać swoje centra przy pomocy małej architektury i terenów rekreacyjnych, po czym umieszczają przy nich tablice z wieloma zakazami.
Lokal od zawsze do wynajęcia.
Kolejny kebab, obiady domowe Helenka, salon tatuażu, ksero, lody włoskie. Salon fryzjerski w starym stylu, gdzie jedna z klientek opowiada głośno o bardzo bolesnych haluksach. Biedronka. Dwie piekarnie.
W miejscu dawnego Domu Książki, w którym później była księgarnia sieci Matras – mniej oblegana, ale jacyś ludzie przynajmniej się kręcili – jest teraz spory, długi sklep z chińską odzieżą. Pachnie specyficznie: gorącą gumą z trampek, sztucznym obrusem niegniotącym i acetonem. Trzy ekspedientki nudzą się w drzwiach, bo takich sklepów jest w samiutkim centrum Będzina kilkanaście. Kolorowe szyldy już nie wystarczą, by przyciągnąć kupujących. Teraz trzeba wykleić całe witryny i okna mieniącą się w słońcu folią, na której będzie napisane: „Najtaniej w mieście”, „Wszystko już od 90 groszy”, „Grosz market – wszystko 2,50 zł”. W części tych sklepów widać jakiś ruch, ale głównie trwa oglądanie, macanie i przymierzanie. Fluorescencyjna piłka dla wnuka za 5,99 zł? Niby ładna, ale droga, a on zaraz zgubi. Tę mniejszą pani pokaże.
Na wolnostojącym stoisku chińskim koło Biedronki kupuję zielone trampki za dziewięć złotych. Pani opowiada, że dojeżdża do tej pracy spod Będzina i chwali sobie. Taka cena butów nie wydaje jej się niska – to letnia wyprzedaż, zostało tylko kilka par, co robić.
Oprócz Złotej Gąski w centrum właściwie nie ma gdzie usiąść. Kupuję w okienku na wynos pierogi „chłopskie” w styropianie (są dużo pożywniejsze od „babskich”, a kosztują tyle samo) i idę w stronę miejskiego targowiska. Jem, idąc, plastikowym widelcem.
Po drodze mijam sklep Alkohole mieszczący się w lokalu firmowym dawnej Goplany. Właściciele biorą ideę przewodnią swojego przybytku bardzo serio. Całą wystawę zajmuje feeria butelek wódek i rumów w najdzikszych kształtach. Są tam koń, ryba, angielska budka telefoniczna, piłka nożna, kot, pies, skrzypce.
Zaraz obok – centrum pożyczek. Na czarnej tablicy, takiej, jakie w mniej martwych miastach zapraszają na kawę czy obiady, kredą wypisano: „Do 1000 zł – pierwsza chwilówka za darmo”.
Targowisko spełnia co do joty wszelkie polskie wymogi i przedzałożenia. Jest tu absolutnie wszystko, czego może potrzebować Polak w letni dzień – owoce, warzywa, chleb, buty, karma dla psa – ale jest ono także miejscem spotkań, pogaduszek i wymiany życiowych historii. Centrum interakcji to krąg ławek ustawiony pośrodku placu, pod drewnianą pagodą. Teoretycznie zgromadzeni na ławkach mieli patrzeć na umieszczoną pośrodku ceglaną minifontannę, ale nie płynie w niej już od dawna żadna woda. Ławki służą więc temu, do czego w kulturze chłopskiej ławka przydaje się najlepiej – kolektywnemu odpoczynkowi i niespiesznym rozmowom. O sobie i „o ludziach”.
O ludziach mówi się dobrze i mówi się źle.
Kobieta po siedemdziesiątce opowiada żartobliwie o udarze męża:
– Słownictwo mu się nie wykasowało, pamięć mu się wykasowała. Ma swoje sposoby, żeby nie dać się na tym przyłapać. Gdy dzwoni do brata i nie pamięta, jak ma na imię jego żona, pisze sobie na karteczce. Najpierw mnie pyta. I za każdym razem się spiera: „Marysia? Ależ ona na pewno nie nazywała się Marysia!”.
Przy stoisku owocowym na lince kołysze się wielki sztuczny kruk. Ma odstraszać gołębie, które atakowały skrzynki z towarem. Na pustym sklepie z rybami wisi wydrukowany na domowej drukarce napis: „Urlop do końca wakacji”.
Idę dalej, w dawną żydowską dzielnicę. Moniuszki, plac Kazimierza Wielkiego, Modrzejowska. Kwartał ma typowy średniowieczny układ: małe, wąskie uliczki skręcają pod nieoczekiwanymi kątami, czasem przed spacerującym otwiera się znienacka niewielki placyk, np. Rynek Rybny.
Ale kamienice są w gorszym stanie od tych przy Małachowskiego. Niższe, skromniejsze, bez zdobień, jednak zaniedbane w jeszcze większym stopniu niż tamte. Całe piętra zabite płytą pilśniową. Zamurowane otwory okienne. Jeden sklepik z podstawowymi produktami spożywczymi i alkoholem na okolicę.
Na murze napis nabazgrany niewprawną ręką osoby, która nie pragnie podzielić się swoimi ciągotami estetycznymi czy talentem plastycznym, chce po prostu dać znać, co myśli na ważny dla siebie temat. Kulawe, pobladłe litery składają się w słowa: „Zajebane miasto”.
– Jest w ciąży. Doigrała się – mówi nagle do towarzyszącego jej mężczyzny idąca za mną dziewczyna. Niesie do sklepu butelki po piwie Żubr, pewnie na wymianę.
Niedaleko stąd mieści się siedziba Stowarzyszenia Rodzin Abstynenckich „Znicz”. Otwarta w dni powszednie od 17.00 do 20.00, istnieje od prawie pięćdziesięciu lat. Co roku jej próg przekracza ponad dwustu alkoholików. Niewielu wytrwa w terapii, ale tak jest wszędzie. Tutaj – odrapane drzwi, skrzynka na listy, zardzewiała krata. Na parapecie okiennym, wciśnięte za kratę, stoją dwie małpki po smakowej Soplicy.
Przed wojną w Będzinie mieszkało ponad 30 tysięcy Żydów. Śladów po tej społeczności jest w mieście naprawdę wiele, jak na czas, który minął od ich wywiezienia do obozów zagłady z gett w Warpiu i sosnowieckiej Środuli. Na wzgórzu zamkowym zachował się kirkut. Jest i synagoga, a niedawno, gdy zaczęto zgłębiać żydowską historię Będzina, odkryto na terenie śródmieścia ślady po kilku domach modlitwy, które mieściły się po prostu w kamienicznych mieszkaniach. Jeden z nich to tzw. Brama Cukiermana – mogąca pomieścić trzydziestu mężczyzn prostokątna sala modlitwy z polichromiami na ścianach (babiniec był piętro wyżej w tej samej kamienicy, ale nie zachowały się ślady świadczące o charakterze lokalu). Przypadkowo odkryta i odratowana przed skuciem tynków w 2007 roku, jest pod ochroną Inicjatywy Brama Cukiermana.
Dosłownie chwilę temu otwarto przy Modrzejowskiej Muzeum Historii Żydów Zagłębia, założone przez Fundację Rutki Laskier. Wszystkie te przedsięwzięcia to inicjatywy prywatne. Tak jest również z Café Jerozolima, kawiarnią i restauracją z kuchnią izraelską, którą dwa lata temu otworzył Adam Szydłowski, popularyzator żydowskiej przeszłości Będzina. Odwiedzają ją dawni mieszkańcy miasta, którym udało się przeżyć Holokaust i uciec za granicę, albo ich potomkowie i krewni, gdy zechcą zajrzeć do kraju przodków. Odwiedzają ją pracownicy stowarzyszeń i fundacji, studenci z dużych miast.
Lokalni mieszkańcy – nie.
Jest tak, jakby dawna pierzeja żydowskiej kamienicy, w której teraz, po remoncie, mieści się kawiarnia i muzeum, była niewidzialna. Czasem staje się na chwilę widzialna i wtedy ktoś wybija szybę.
Ale to nie jest niechęć do