rozłąki i wyjazdy – Zawiercie, Grudziądz, praca w odlewni, sprzedaż skręcanych po nocach papierosów, by dorobić do nędznej płacy. „W izdebce, którą od kilku lat zajmowała matka, mieściło się teraz ośmioro ludzi: matka, dwóch braci i my z dziećmi, było nam ciasno”10.
Nadchodzi rok 1924. Wróbel nie ma zasiłku z Funduszu Bezrobocia, nie ma też pracy. By ratować rodzinę od śmierci głodowej, wyprzedaje szafę, łóżko, krzesła. „Zjadając kolację, kładliśmy się spać na zasłanej słomą podłodze, bez nadziei lepszego jutra” – pisze.
Znowu praca, tym razem w Łazach, miasteczku koło Zawiercia, dokąd bohater chodził w jedną stronę 10 km pieszo, by zaoszczędzić na bilecie kolejowym. Czekanie na zasiłek po kilkanaście tygodni, bez środków do życia w tym czasie. Zachorowanie żony i dzieci na odrę, śmierć dwójki z nich. Trumny na cmentarz nieśli działacze PPS-u. Wróbel wstępuje w szeregi partii, ma serce bardzo po lewej stronie – kto zresztą, po tym, co przeżył, mógłby nie mieć? Zajmuje się kolportażem gazety partyjnej „Głos Zagłębia”.
Pracy nie ma nadal – jego czternastoletnia córka pracuje po szkole w zakładzie wulkanizacyjnym, zalegają z czynszem, kradną węgiel.
Mnie na ogół udawało się dość szczęśliwie, było jednak parę wypadków, że bezrobotny, dla którego kradzież węgla była jedynym środkiem utrzymania, płacił życiem, a brukowe świstki burżuazyjne robiły go notorycznym złodziejem, wielokrotnie karanym wyrzutkiem społeczeństwa – tylko nie napisali, że był to bezrobotny żywiciel rodziny11.
Jako jedną z najgorszych chwil z tamtego okresu Wróbel wspomina moment, gdy młodsze dzieci płakały, że chcą kawałek chleba. Najstarszy syn, wtedy dziewięcioletni, poszedł do miasta i prędko wrócił z bochenkiem. „Matka dopytuje się, skąd wziął, ja przykryłem się pierzyną na łeb i nie chcę widzieć ni słyszeć, domyślam się, że chleb ukradł, nie mam jednak siły z nim o tym mówić”12.
Swój pamiętnik autor kończy płomiennym wezwaniem do samokształcenia i wzajemnego wsparcia robotników – i do tego, by ludzie „nie zapominali szeregów, z których wyrośli”. „Z socjalistycznym pozdrowieniem” – dodaje.
Przyzwyczajeni do zachodniej linearności fabularnej i amerykańskiego motywu „od pucybuta do milionera”, czekamy na szczęśliwe zakończenie, ale dla najliczniejszej z klas społecznych nigdy nie ma szczęśliwych zakończeń. Jeśli czasem bywają, to są po prostu wyjątkiem od reguły.
O „mieście bezrobotnych” pisał też Konrad Wrzos, reporter z zewnątrz, który na początku lat trzydziestych przyjechał na kilka dni do Zawiercia i opublikował potem krótki, ale dobitny tekst oparty na rozmowach z mieszkańcami. To był okres, gdy trzy czwarte populacji było na utrzymaniu opieki społecznej – utrzymaniu więcej niż skromnym, właściwie głodowym. Na dwudziestosześciotysięczne w tamtym czasie miasto 7854 osoby były zarejestrowane jako bezrobotne13. Kryzys nie wybiera – nie dało się w żaden sposób przed nim zabezpieczyć. Komu wydawało się, że oszukał los, bo odłożył gotówkę czy kupił domek lub mieszkanie – kapitalizm w międzywojennej wersji pokazywał, gdzie jego miejsce. Miałeś czy nie miałeś – głód, chłód, upokorzenie i nędzę cierpieć będziesz podobnie. Tym, którzy coś mieli, skrajna bieda zajrzała w oczy tylko trochę później, ale równie konsekwentnie.
Wrzos opisuje straszne warunki bytowe zawiercian z dzielnicy Argentyna. Po kilkanaście osób w jednym nieogrzewanym pokoju pozbawionym łóżek. Cztery osoby w izdebce o powierzchni dwóch metrów kwadratowych, powstałej dzięki odgrodzeniu kawałka korytarza od schodów. Umierające jedno po drugim „na kaszel” dzieci. Zbieranie miału w biedaszybach. Wyliczone racje mąki, grochu, mieszanki kawowej, mydła i kartofli. Bardzo niskie kwoty zasiłków w formie pieniężnej.
Co się dzieje, gdy tak wielu ludzi nie ma gotówki? Dokładnie to samo, co, choć na mniejszą, nieprowadzącą do głodu skalę, wydarzyło się w Zawierciu po 1990 roku. Pieniądz przestaje w mieście cyrkulować, bo go nie ma. Gdy w 1929 roku zawierciańska przędzalnia bawełny zatrudniała 6,5 tysiąca robotników, po wypłacie wydawali zarobki właśnie w tym mieście. Zarabiali krawiec, szewc, fryzjer. Ale gdy po kilku latach było ich w tej samej przędzalni już tylko sześciuset, pieniądze, które zarabiali, przestały, jak to określa Wrzos, „iść do żołądka miasta”. Zagadnięty przez niego fryzjer mówi, że z powodu kryzysu jego zarobki spadły o 85 procent. Krawiec opowiada, że w styczniu 1928 roku jego zarobek wyniósł 800 zł, zaś w styczniu 1933 roku – 4 zł. Ci, którzy tracili zatrudnienie, ostatnie grosze z zasiłku lub żebraniny przeznaczali na najprostsze potrzeby, których i tak nie byli zdolni zaspokoić.
To samo dzieje się zawsze i wszędzie tam, gdzie niszczy się zakład-karmiciela. Bardzo szybko miasto pada na twarz – widać to jeszcze szybciej niż po ludziach. Zamykają się jeden za drugim punkty usługowe, w ich miejsce pojawiają się tańsze alternatywy albo nic. Piramidę Maslowa tnie się zawsze od góry. Najpierw rezygnuje się zatem z nierudymentarnej, bo położonej najwyżej, potrzeby samorealizacji. A samorealizacja oznacza książki, kino, atrakcje czasu wolnego, kawiarnie i restauracje – wszystko, co za pieniądze robi się samemu lub z innymi po pracy i poza pracą. Ludzie przestają kupować książki – nie radzi sobie i upada księgarnia (niedawno w Zawierciu zamknięto „odwieczny” Dom Książki). Przestaje być ich stać na kawę i ciastko na mieście, zapraszają znajomych na neskę do domu. To stopniowy koniec kawiarni i barów, z wyjątkiem tych najtańszych, z piwem, które integrują sąsiedzko w bardzo przystępnej cenie. Tych jednak też nie zostało wiele.
Zawiercie latami czekało na otwarcie centrum handlowego. Właściwie nadal się nie doczekało. W marcu 2018 roku otwarto tutaj, na terenie wykupionym od odlewni żeliwa, jeden niewielki budynek, w którym mieszczą się siłownia i sklepy kilku marek, głównie takich, które i tak wchodzą już do mniejszych miejscowości. Centrum to właściwie zrośnięte bocznymi ścianami pomieszczenia sklepów. Nie ma wspólnego korytarza, części gastronomicznej ani, traktowanych tu nadal jako synonim luksusu, drzwi automatycznych, które prowadziłyby do przestronnego hallu. Do każdego sklepu wchodzi się zwyczajnie, z zewnątrz, szarpiąc za klamkę. Jak do tej pory.
Brak tych drzwi automatycznych, tak samo jak brak pożądanych marek odzieżowych, które chciałyby otworzyć tutaj swoje sklepy, jest wciąż dyskutowany na lokalnych grupach internetowych. Ciągle czeka się na więcej – aż nie trzeba będzie jeździć, planować, moknąć i marznąć. Aż to, co pożądane, będzie w zasięgu ręki, dostępne i niedrogie. Od ponad dwudziestu lat.
W najgorszym po wojnie okresie, gdy bezrobocie rejestrowane w Zawierciu i powiecie sięgało dwudziestu procent, czyli jeszcze w latach 2010–2013, ale też wcześniej, wszystko, co ewentualnie się otwierało, szybko nikło w oczach. Ludzie gonili za pracą do innych, większych miast, czasem do Dąbrowy, częściej aż do Katowic albo i do Gliwic. Kupowali stare samochody po 2 tysiące, by jakoś dostać się do położonych często w szczerym polu hal produkcyjnych w strefach ekonomicznych. Modlili się, żeby starczyło na benzynę, żeby nie zachorowało dziecko, żeby nie rozbolał ząb.
Kto mógł, wyjeżdżał na stałe, często za zachodnią granicę, do ciężkiej i podłej, ale przynajmniej jakoś płatnej pracy. Bo w Zawierciu to, że za pracę płaci się wynagrodzenie na czas i w wystarczającej na przeżycie wysokości, w tamtym czasie przestało być oczywiste.
„Chwilówki”, czyli wysoko oprocentowane pożyczki krótkoterminowe, to latami był popularny biznes, właściwie jedyne rozwiązanie dla tych, którzy nie byli w stanie w żaden inny sposób pozyskać