mówi, że jest rozczarowany. Liczył, że ktoś otworzy obok restaurację cygańską lub gruzińską i tym samym „uda się odtworzyć klimat dawnych lat”7.
Od strony fundamentów sąsiednie kamienice wyglądają, jakby toczył je liszaj – chorych miejsc jest więcej niż zdrowych. Na zabitym płytami oknie pustego mieszkania na parterze umieszczono żółtą tabliczkę „Strefa niebezpieczna”. Obok ktoś narysował markerem pentagram. Na balkonie pierwszego piętra suszą się dziecięce majtki. Będzin ma żydowską przeszłość i historię, o której nikt specjalnie nie chce słuchać, bo tu i teraz w „zajebanym mieście” jest wystarczająco trudne i angażujące. Będzin ma wzgórze zamkowe, przy którym czasami zatrzymają się jacyś turyści.
Będzin ma industrialną przeszłość, ale i jemu nie udało się ujść karzącej ręce transformacji. Zlikwidowano hutę metali nieżelaznych, kopalnię węgla, cementownię Grodziec, browar i zakłady obuwnicze ButBędzin. Nie ma śladu po przemyśle spożywczym i cukierniczym.
Jednak nie – jest jeden ślad. W 2012 roku zorganizowano konkurs na wypiek, który będzie się kojarzył z Będzinem. Nic tradycyjnego, cały koncept miał powstać od zera i promować miasto. Czemu promować akurat ciastem, nie wie nikt. W szranki stanęły będzińskie cukiernie. Wygrała piekarnia Tkacz. Zaproponowała plecione ciasto drożdżowe o nazwie Warkocz św. Doroty – z budyniem, czarnym i białym makiem oraz ogromnymi ilościami lukru i rodzynek. Ma nawiązywać do zwanego Dorotką wzgórza, które dominuje nad Zagłębiem, a znajduje się właśnie w Będzinie. Zwycięskie ciasto wybrali mieszkańcy. Można je kupić tylko u Tkacza.
Ciasto jest ciepłe, ciężkie i bardzo słodkie, brudzi palce obfitą porcją lukru. Jem je, stojąc na przystanku autobusowym, z którego mam odjechać w stronę Łagiszy. W oknie baru Patria pojawia się odziane w kurtkę „skórawkę” męskie ramię, po czym zakłada nelsona na szyję siedzącego obok mężczyzny. Siłują się na żarty, kufle piwa na stole cierpliwie czekają.
Sześćdziesięciotysięczne miasto milczy w słońcu.
Bez centralnego ogrzewania, z wychodkiem na klatce. Będzin.
KOLEJ, WODA, ŻELAZO, WĘGIEL
Okolice Zawiercia spaja Warta, rzeka, od której swoją nazwę wzięło miasto i której źródła są bardzo niedaleko, w Kromołowie, obecnie dzielnicy Zawiercia. Tak, Warta, trzecia co do wielkości rzeka w Polsce, ta sama, która płynie potem przez Poznań i ma tam szerokość czterdziestu metrów a głębokość – trzech. Tutaj, w wąskiej, płytkiej, ale jednak wyraźnej postaci wije się od Zawiercia, przez Myszków, po Częstochowę.
Przemysł w ogóle, a szczególnie przemysł włókienniczy, którego zabrakło na Śląsku i w większych miastach Zagłębia, potrzebuje wody. I tu, na ziemi jałowej, tę wodę znalazł. Z tego punktu widzenia ciekawe byłoby też spojrzenie na mapę przedstawiającą rozkład różnych gałęzi przemysłu w regionie, gdyby komuś kiedyś przyszło do głowy taką narysować. Widać by na niej było, że węgiel kamienny i brunatny, a przynajmniej obszar jego wydobycia, kończy się na Sosnowcu i Dąbrowie. Dalej, w stronę Zawiercia, zaczyna się właśnie przemysł włókienniczy, a więc przędzalnie bawełny. I złoża rud żelaza, cynku, ołowiu, a nawet srebra, które ciągną się aż za Częstochowę i były eksploatowane już od średniowiecza w pobliskiej Porębie.
Gdyby patrzeć tylko na przemysł i typ industrializacji, a odłożyć na bok ukształtowanie terenu, kulturę i poczucie tożsamości, okazałoby się, że od Sosnowca do Częstochowy ciągnie się jeden niemal identyczny, głodny ludzkich rąk organizm.
Zatem – kolej, żelazo, woda i spragnione jej przędzalnie, a w Sosnowcu i Dąbrowie – węgiel. Z tego w Zawierciu została właściwie tylko kolej. Przędzalnie upadły najpóźniej około 2007 roku. Huta żelaza i odlewnia żeliwa ciągliwego są cieniami dawnych siebie. Węgla nigdy tu nie było, złoża co prawda podchodziły pod miasto, ale niedostatecznie blisko i eksploatowano je w formie niewielkich kopalni upadowych. Zostały po nich tylko doły.
Tak o Zagłębiu i o tym, jak wyglądało w oczach przyjezdnych, pisał Juliusz Kaden-Bandrowski w swojej najważniejszej powieści Czarne skrzydła:
Mętne, zmulone wody, jakieś drogi zbłąkane, śluzami zastawione łyse dale, zaciekiem błota na ukos przecięte, rząd domków kusych, dziobatych, z dachami jak wyleniałe czapy na bakier włożonymi – i nic, nic, nic, wydmuchy, sine spuchlizny przestrzeni, nagle straszliwy węzeł żelaza, cegły i betonu, z pośrodka strzela w górę osiemnaście, dwanaście, dwadzieścia pięć kominów, połączonych czarnym mostem stali.
Jan Waśniewski, autor wydanej w 1930 roku powieści z życia górników Na podszybiu, tak opisuje podróż pociągiem z Katowic (a więc – ze Śląska) do Zagłębia:
Pociąg szybko mijał śląskie miasteczka o schludnych, smukłych domach i zakołysał się – zakłańcał na zwrotnicach. Za chwilę wpadł pod dach dworca w Sosnowcu. Zagłębie! Więcej nieporządku, domy nędzniejsze, stawiane bez planu, jakby rozpierzchłe, fabryki podchodzą tuż pod tory. Zaraz za Sosnowcem majaczą olbrzymie dźwigary odlewni żelaza, wznoszą się metalowe szkielety jakichś rusztowań, a dalej koszary fabryk. Po gęstych dalszych torach wagony i wagony… Coraz to krzyczą, świszczą, wyją stalowym klangorem spotkane w mijaniu pociągi z węglem. Światło z okien osobowego na jego czerni łamie się, wygina i oświetla bryzgi białego wapna.
Trasa kolejowa pomiędzy Gliwicami a Częstochową oczywiście nadal istnieje. Jeżdżą nią głównie nowoczesne, klimatyzowane składy linii S1, malowane w barwy województwa. Czasem, w nietypowych godzinach, przemknie jakiś zapomniany, przykurzony EN-57 ze skajowymi siedzeniami. Pasażerowie kręcą wtedy głowami i mówią: „Byłam pewna, że coś takiego już dawno nie jeździ”.
Zatem wszystko z komunikacją w porządku? Niestety nie. Problemem jest przede wszystkim częstotliwość, z jaką kursują te pociągi. W latach osiemdziesiątych w szczycie jeździły co dziesięć minut. W samym składzie spędzało się więcej czasu, bo stare szyny z wysiłkiem unosiły te masy żelaza i ciężar pasażerów, ale na dworzec przychodziło się właściwie w ciemno. Wychodziło się na peron i po chwili z niepowtarzalnym stukotem i piskiem wtaczał się tam tak zwany „kibel”.
W latach dziewięćdziesiątych pociągi jeździły co dwadzieścia minut. Trochę gorzej, ale nawet w zimny dzień da się przeczekać.
W 2018 roku jeżdżą raz na godzinę, półtorej. W szczycie dwa razy, ale szczyt jest przez zarząd Kolei Śląskich bardzo wąsko interpretowany. Raz na godzinę – a im mniej popularna pora, tym rzadziej – można więc przejechać przez Łazy, Dąbrowę, Będzin i Sosnowiec do Katowic i być tam po 46 minutach (według rozkładu, który sprawia wrażenie pisanego pod rakiety międzykontynentalne, bo pociąg często nie mieści się w tym czasie). Po drodze obserwujemy przez okno to, co osiemdziesiąt lat wcześniej widział Waśniewski – że architektura i krajobrazy śląskie i zagłębiowskie nie są sobie równe ani nie przypominają się w zbyt wielkim stopniu. I że od zagłębiowskiej strony Brynicy cały czas mijamy pustostany zlikwidowanych zakładów, nadkruszone kominy, biedadomki zbudowane z tego, co wpadło w rękę, i nieczynne hale dworców z wypłowiałymi planszami obiecującymi lepszy świat („Zmieniamy się dla Ciebie – PKP”). Kiedyś, w odległej przyszłości.
W drugą stronę, przez Myszków, Żarki i Poraj, po 40 minutach docieramy do Częstochowy. Zawiercie jest więc idealnie w pół drogi. Niczyje.
EN-57, legendarny skład osobowy ze skajowymi lub plastikowymi