im pogawędkę lub lekturę, w której toną, i dopiero po chwili znajduje się osoba dysponująca kluczami do sali z eksponatami, wszystko zawsze zaczyna się od obowiązkowego punktu programu, bez którego dalej ani rusz – „nasze miasto/ziemia dawniej i dziś”.
Dla Zawiercia specyficznym kręgosłupem i spoiwem, oprócz wody, bawełny, żelaza i kolei, jest brak pracy. To właśnie ono miało w latach trzydziestych, w czasach kryzysu, najwyższe notowane w II RP bezrobocie (ponad 70 procent) i nosiło miano „miasta bezrobotnych”, a nawet było pod nim opisywane w prasie ogólnopolskiej.
O tym, czy jakieś miejsce istnieje w zbiorowej polskiej wyobraźni, świadczy najlepiej to, jak często się o nim pisze poza wzmiankami w internetowej encyklopedii i prasą lokalną. To taki papierek lakmusowy rozpoznawalności i przydatności. Jeśli o miejscowości po długiej kwerendzie wiemy tylko, że „jest” i jakie ma ukształtowanie terenu oraz pod jakim wezwaniem stoi tam kościół, sprawa jest jasna.
Biedadomki wielorodzinne, Wolbrom.
Z zagłębiowskich miasteczek bez pracy, przemysłu i transportu wyjeżdża, kto może. Pilica, marzec 2018 roku.
O Zawierciu w całym XX wieku obszerniej pisano trzykrotnie. Dwa z tych tekstów pochodzą z lat trzydziestych i dotyczą właśnie wrażeń z „miasta bezrobotnych” (choć wydane w tym samym czasie, nie opisują jednak tego samego okresu). Jeden jest pisany z perspektywy mieszkańca miasta, który przeżył w nim czasy kryzysu i beznadziei, drugi – reportera jeżdżącego po Polsce i opisującego na zmianę biedę i brak perspektyw w zbiorku reportaży Oko w oko z kryzysem.
Oddajmy najpierw głos temu, kto o własnej sytuacji chce opowiedzieć swoimi słowami. Tekst Robociarskie dzieciństwo i młodość Zygmunta Wróbla, nagrodzony w konkursie Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego na pamiętniki z tamtego okresu i wydany w 1938 roku przez Księgarnię Powszechną w ramach tomu pt. Robotnicy piszą, to szokujący czterdziestostronicowy zapis walki z głodem i nędzą, walki, którą w dodatku musi podjąć nieletni i jego jeszcze młodsze rodzeństwo. Tekst jest napisany gorącym, chwilami emocjonalnym, a jednak kronikarskim językiem – i czyta się go z duszą na ramieniu, przewracając kolejne strony w obawie, że bohaterom przydarzą się rzeczy jeszcze gorsze od opisanych na poprzednich.
Wróbel opisuje swoją historię od narodzin, nie pomijając kwestii pochodzenia – był synem niepiśmiennego człowieka, który już w wieku dwunastu lat musiał pracować w zawierciańskiej przędzalni TAZ, oraz kobiety zarabiającej na życie praniem i prasowaniem bielizny. Rodzice matki przybyli do Zagłębia z Jędrzejowa na Kielecczyźnie, bo „wiedzieli, że tam ośmioletnie już pracują”. Długoletnia znojna praca w rodzinnych stronach nie pozwoliła im odłożyć żadnych pieniędzy, postanowili zatem wywieźć dzieci tam, gdzie i dla nich znajdzie się robota. Jak najwcześniej.
Rodzice Wróbla poznali się w Zawierciu, pobrali i zamieszkali z matką oraz młodszym rodzeństwem Wróblowej, bo mieszkań wtedy bardzo brakowało i izby były skrajnie przepełnione. Ojciec autora sporo pił. Była to jedyna właściwie ucieczka od codzienności znana i dostępna mężczyznom, którzy mieli bardzo niewiele pieniędzy. Przepijał własne zarobki, a rodzinę ze środków zarobionych na praniu utrzymywała tylko matka, zachodząc jednocześnie w kolejne ciąże i roniąc je z powodu kiepskich warunków mieszkaniowych i konieczności ciężkiej pracy fizycznej.
Historię rodziny Wróblów znaczą kolejne kryzysy w przemyśle włókienniczym. Bardzo niskie zarobki, przestoje, okresy bezrobocia, konieczność ciągłego oszczędzania, chociaż nie ma z czego, nagminnie umierające noworodki – to codzienność dziecka z początku XX wieku. Kobiety stały w kolejkach po zapomogę, mężczyźni to walczyli i zostawali ranni na frontach (np. wojny japońsko-rosyjskiej), to próbowali zdobyć jakiekolwiek zatrudnienie, które pozwoliłoby utrzymać kilkoro dzieci na takim poziomie, aby rzadziej były głodne. Potem – gruźlica i chwytanie się najpodlejszych prac, by przeżyć i nie utracić dachu nad głową, na przykład pokątnego handlu wódką, w którym pomagały także dzieci z rodziny.
Podpici często przesiadywali do późnej nocy, a ja leżałem obok łóżka na sienniku, nierozebrany, aby być gotowy, gdy który zażąda przyniesienia zakąski. Nie cierpiałem ich – dziś wiem, że żyliśmy dzięki dobroci tych ludzi, którym wygodniej i milej byłoby posiedzieć w restauracji odległej o parę kroków, aniżeli w izbie, w której leżał chory gruźlik – chcieli nam pomóc, robili to jak umieli8.
Głód i niedostatek nie przytępiał jednak świadomości politycznej i klasowej rodziny oraz otoczenia Wróbla. W tekście przewijają się motywy członkostwa w PPS, walk robotników z Kozakami, strajków. Oto „Czerwone Zagłębie”, po którym ślady w sercach pozostały aż do lat dziewięćdziesiątych, czasem dłużej.
Liczą nas, liczą, mnożą! W każdy ranek mglisty
Rosną ponure zera straszliwych statystyk!
W urzędach, w brudnych biurach złowieszczo skrzeczą pióra –
Piętrzą się cyfry, kolumny, pęcznieją jak chmura
Rzygają linotypy w ohydnych kurierach –
Liczą nas, liczą, mnożą! ZERA! ZERA! ZERA!
Tym wierszem Leon Kruczkowski przypominał, że ludzie bez pracy, robotnicy bez roboty też mieli godność – i że zawsze pojawiała się ona na ich sztandarach, zaraz po zawołaniu „chleba i pracy”. Wtóruje mu Andrzej Niemojewski, poeta młodopolski:
Tam, gdzie huczy grzmot ze stali,
Tam, gdzie jasność bije w dali,
Tam, gdzie łuny krwawią nieba,
Idziem, dziecko, szukać chleba!
I młody Wróbel poszedł szukać chleba – w wieku piętnastu lat zatrudnił się w zawierciańskiej odlewni żeliwa, należącej do Ernesta Erbego. Jego dziesięcioletni brat pracował w cegielni, do szkoły nie chodził. Zarabiane przez obu chłopców niewielkie pieniądze pozwoliły zamknąć nielegalny wyszynk. W 1914 roku nasz bohater wyjechał za pracą do zakładów Siemensa w Warszawie. Popracował trzy tygodnie i wybuchła wojna światowa. Wraz ze wszystkimi robotnikami znalazł się na ulicy. Wrócił do Zawiercia, gdzie panował wojenny głód, a oszczędności szybko topniały. „Wszyscy dziś myślą tylko o jednym – jak zdobyć żywność! – Jest to troską bezrobotnego i pracującego, któremu fabryki płacą bonami, a których [sklepy] nie bardzo chcą brać” – pisze autor. „Ci, co nie mają nic – głodują, żebrzą po wsiach i wyglądają miłosierdzia”.
Szybko wywieziono go na roboty do Niemiec, czyli do kopania buraków i ziemniaków w polu, niby płatnego, ale jednak przymusowego – był tam w charakterze jeńca cywilnego. Notorycznie uciekał spod Pelplina, a więc z ówczesnych Niemiec, do kraju, do domu. Za każdym razem chwytano go i odstawiano z powrotem do niemieckiego pracodawcy. W końcu pozostał „u Niemca”, pod Sztumem, ożenił się z kucharką, miał dwoje dzieci.
Ale tęsknił do Zawiercia i matki, chociaż ta pisała, żeby się nie spieszył z przyjazdem, bo na miejscu pracy nie ma. W kwietniu 1920 roku w końcu się udało – przejeżdżają przez Wisłę i już są w Polsce. Szybko skończyły się oszczędności przywiezione jeszcze z Niemiec, bo polska waluta traciła na wartości. Drożyzna szalała. Wróbel zajął się skupem butelek, które potem dostarczał rozlewniom wódki w Zawierciu. Wszystko, by przeżyć.
Po kilku miesiącach, przy wsparciu „ludzi, którzy widząc mą nędzę – pomogli mi”, dostał zajęcie w fabryce chemicznej „Zagłębie”.