mordercy. Teraz był po prostu biznesmenem. Człowiekiem sukcesu w drogim garniturze, który wyglądał jak pieprzony Jamie Dornan. I to bynajmniej nie w serialu „Upadek”.
– Jak… jakim cudem…
Piotr rozpiął marynarkę.
– Poczekam, aż ochłoniesz – oznajmił spokojnie. – Potem ci wszystko wytłumaczę.
– Ale…
– Uspokój się, Kordian. Jesteśmy w gronie starych znajomych.
Gdyby to zależało od Oryńskiego, ci „starzy znajomi” do końca życia nie kontaktowaliby się ze sobą. Po prawdzie jednak trudno było na to liczyć. W Warszawie mieszkały dwa miliony ludzi, ale grono tych, którzy znajdowali się na gospodarczo-prawniczych szczytach, nie było wielkie.
Kordian wziął się w garść. Powinien być na to gotowy. Może nie dzisiaj, nie tutaj, nie w takiej sytuacji, ale nie powinien spodziewać się, że zdoła unikać Piotra do końca życia. W końcu musieli na siebie trafić.
– Reprezentujesz Salusa? – zapytał niepewnie. – Jesteś członkiem zarządu?
– Nie.
– Rady nadzorczej?
– Nie.
Lapidarne odpowiedzi sprawiły, że Oryński poczuł znajomy chłód. Chyłka powiedziała mu kiedyś, że gdy Langer patrzył jej w oczy i odzywał się swoim szorstkim głosem, miała wrażenie, jakby ktoś drapał postrzępionymi paznokciami po jej duszy. Dopóty, dopóki Piotr nie patrzył mu w oczy, Kordian mógł uznawać to za przesadę. Kiedy jednak ten jego wzrok wwiercał się prosto w niego, doskonale rozumiał, co miała na myśli dawna patronka.
– Jestem wspólnikiem – wyjaśnił Langer.
Pojawiła się iskierka nadziei. Może to spotkanie było farsą? Wspólnik nie mógł reprezentować spółki akcyjnej. Obecność Piotra mogła być jedynie wynikiem chęci podjęcia gry. Zobaczył nazwisko Kordiana na jakimś dokumencie, zadzwonił do Borsuka, umówił spotkanie i tyle.
– Więc nie masz umocowania – odezwał się prawnik.
– Mylisz się.
– Nie sądzę. W artykule dwieście piątym Kodeksu spółek handlowych jest wyraźnie zaznaczone, że…
– Jestem wspólnikiem i prokurentem – odparł Langer.
Cisza przeciągnęła się aż do momentu, kiedy kelner postawił przed nim szklankę burbona Woodford. Ciecz była tak oleista, że na sam widok Kordiana odrzuciło.
Piotr spojrzał obojętnie na prawie pusty kieliszek z białym winem.
– Nie masz zbyt dobrego gustu – odezwał się.
– To do ryby.
– Właśnie o tym mówię – odpowiedział Piotr, a potem pociągnął niewielki łyk whiskey.
Znów zamilkli. Przełyk Oryńskiego wracał powoli do swojego normalnego stanu. Przynajmniej na tyle, że sam mógł się napić. Odstawiwszy kieliszek, odsunął go, jakby stanowił atrybut jego słabości.
Chyłka zrugałaby go, widząc taką ciamajdowatość. Znów upomniał się w duchu, że pora wziąć się w garść. Nie był już tym nowicjuszem, który wszedł do aresztu śledczego i niemal dostał zawału na widok Langera. Był teraz junior associate w kancelarii Żelazny & McVay. To zobowiązywało.
– Posłuchaj… – zaczął.
– Nie przyszedłem tu, by słuchać – uciął Piotr.
To tyle, jeśli chodziło o butność.
– Tym razem to ja będę mówił, Kordian – dodał Langer. – Ty dokładnie tego wysłuchasz, a potem postąpisz tak, jak życzy sobie tego twój klient. Rozumiesz?
Jako Kordian Oryński miał ochotę odpowiedzieć coś niewybrednego. Jako pracownik firmy skinął głową.
Piotr trwał w bezruchu, patrząc na niego.
– Wiem, kto broni tego Roma – powiedział.
– Domyślam się.
– I nie podoba mi się to.
Aplikant uniósł brwi. Spodziewał się raczej, że Piotr będzie zadowolony. Była to dla niego okazja, by zabawić się kosztem Chyłki. Mógł kierować sprawą zza kulis, nie martwiąc się o to, że prawnicy z kancelarii Żelazny & McVay ujawnią jego udział.
– Obawiasz się jej? – zapytał Kordian.
Langer sprawiał wrażenie, jakby to pytanie go ubodło.
– Nie – powiedział.
– Nie? Tylko tyle?
– Czego więcej potrzebujesz?
– Choćby tego, żebyś…
– Nie mam zamiaru niczego ci tłumaczyć, Kordian – uciął Piotr. – Po raz kolejny twoja gaża jest opłacana z moich pieniędzy. To obliguje cię do wykonywania moich poleceń.
– Niezupełnie.
Langer zamilkł i Oryński zdawał sobie sprawę, że będzie trwać w milczeniu, aż aplikant nie podejmie wątku.
– To tak nie działa – odezwał się w końcu Kordian. – Sami decydujemy, co jest najlepsze dla klienta.
– Nie w tym wypadku.
– Obawiam się, że…
– Chcę, by znikła – wpadł mu w słowo Piotr.
Gdyby ktokolwiek inny wyraził takie życzenie, Oryński z pewnością nie poczułby się zaniepokojony. W ustach Langera stanowiło to jednak zapowiedź tragedii. Groźbę, która mogła szybko zostać spełniona.
Przez moment Kordian miał wrażenie, że rozmówca się roześmieje, poklepie go po plecach i powie, że to przecież wszystko żarty. Że cieszy się z szansy na konfrontację z Chyłką. Że to dla niego sprawa ambicjonalna i mają zrobić wszystko, by ją zmiażdżyć.
Tymczasem Piotr wbijał w niego martwy wzrok.
– Dlaczego? – zapytał Oryński.
Langer westchnął. Nie musiał nic mówić, by chłopak wiedział, że także w tej sprawie nie ma zamiaru się przed nim tłumaczyć. Piotr wypił burbona, ale nie odłożył szklanki. Zaczął obracać ją w ręce, nie odrywając jednak oczu od rozmówcy.
– To niewykonalne – powiedział Kordian.
– Mylisz się.
– Nie możemy ot tak zmienić pełnomocnika drugiej strony.
– Możemy.
Oryński błagalnie uniósł wzrok.
– Nie – powiedział. – Przynajmniej nie legalnie. A wierz mi, że to jedyna możliwość w tak medialnej sprawie.
– Gorzymowi to nie przeszkadzało.
Aplikant wzdrygnął się na samą myśl o tym człowieku. Nie spędzał mu wprawdzie snu z powiek, ale w ciągu ostatniego półtora roku kilkakrotnie wracał mimowolnie myślami do tamtych traumatycznych przeżyć.
– To była inna sprawa – powiedział Kordian.
– Nie wydaje mi się.
– W porządku – odparł prawnik. – Mniejsza więc ze sprawą. Wtedy miałeś do czynienia z inną Chyłką.
– Była w formie – przyznał. – Tym lepiej dla nas.
– Nie rozumiesz.
Ta uwaga podziałała na niego jak płachta na byka. Piotr na moment stracił całe swoje