wcale się nie smucą.
Wayne wzruszył ramionami. Minęli billboard – JFK i ONZ.
– Nie jesteś rozmowny. Muszę powiedzieć, że jak na razie to nie jest z ciebie najweselszy partner od ekstradycji, jakiego miałem.
Wystrzelił jakiś pistolet. Blisko. Wayne sięgnął do kabury.
– Hej! Aleś się spietrał, chłopcze!
Wayne zaczął grzebać przy krawacie.
– Chcę to już mieć z głowy.
Moore przejechał na czerwonym świetle.
– Wszystko w swoim czasie. Jestem pewien, że już niedługo pan Durfee przywita się z naszym upadłym bohaterem.
Wayne zamknął okno. Pochwycił zapach kolońskiej Moore’a.
Moore powiedział:
– Byłem ostatnio w Vegas. Prawdę mówiąc, wiszę na dziś całkiem sporo markierowi w Dunes.
Wayne wzruszył ramionami. Minęli przystanek autobusowy. Jakaś kolorowa dziewczyna szlochała.
– Słyszałem o twoim tatusiu. Słyszałem, że niezła z niego szyszka w Nevadzie.
Jakaś ciężarówka przejechała na czerwonym świetle. Kierowca pomachał piwem i rewolwerem.
– Mnóstwo ludzi gada o moim ojcu. Wszyscy powtarzają, że go znają, to już brzmi jak zdarta płyta.
Moore się uśmiechnął.
– Hejże, chyba wyczuwam tu lekkie spięcie.
Pozostałości po przejeździe kawalkady. Transparent w oknie: „Dallas kocha Jacka i Jackie”.
– O tobie też słyszałem. Że masz skłonności, które nie za bardzo podobają się twojemu tatusiowi.
– Na przykład?
– Powiedzmy, że lubisz czarnuchów. Powiedzmy, że niańczysz Sonny’ego Listona, jak przyjeżdża do Vegas, bo Wydział Policji boi się, że koleś wpakuje się w jakieś szambo z gorzałą i białymi babkami, a ty go lubisz, za to nie lubisz tych miłych makaroniarzy, którzy dbają o czystość w twoim małym mieście…
Wóz wpadł w dziurę. Wayne rąbnął o deskę rozdzielczą.
Moore gapił się na Wayne’a. Wayne gapił się na Moore’a. Mocowali się na spojrzenia. Moore przejechał na czerwonym. Wayne mrugnął pierwszy.
Moore puścił oko.
– Nieźle się w ten weekend zabawimy.
Hotelowy hol był elegancki. Grube dywany. Faceci zahaczali o nie obcasami kowbojek.
Ludzie pokazywali na ulicę – patrz, patrz, patrz – ta kawalkada przejeżdżała obok hotelu. JFK tu machał. JFK dostał tu w pobliżu.
Ludzie gadali. Nieznajomi wspierali nieznajomych. Faceci w teksańskich garniturach. Kobiety wystrojone à la Jackie.
Recepcję oblepili goście, którzy chcieli się zameldować. Moore coś ściemnił. I zaprowadził Wayne’a do baru.
Tylko miejsca stojące – w barze tłumy.
Na stoliku grał telewizor. Barman podkręcił dźwięk. Moore przepchnął się do budki telefonicznej. Wayne ruszył w stronę odbiornika.
Ludzie jazgotali. Faceci w kapeluszach. Wszyscy w kowbojkach na wysokich obcasach. Wayne stanął na palcach. I wyciągał szyję ponad rondami kapeluszy.
Obraz podskoczył i znieruchomiał. Zakłócenia głosu i harmider na ekranie. Gliny. Jakiś chudy cieć. Słowa: „Oswald”/ „broń”/ „zwolennik komu…”.
Jakiś koleś wymachiwał karabinem. Pchali się dziennikarze. Ujęcie panoramiczne. I znów ten chudy cieć. Zestrachany i posiniaczony.
Hałas w barze był okropny. Dym gęsty. Wayne zachwiał się na palcach.
Jakiś gość wzniósł toast:
– Za Oswalda. Powinni mu dać…
Wayne stanął na całych stopach. Popchnęła go jakaś kobieta – miała mokre policzki i rozmazany tusz do rzęs.
Wayne podszedł do budki telefonicznej. Moore rozmawiał przy uchylonych drzwiach.
Powiedział:
– Słuchaj, facet…
Powiedział:
– Niańczę jakiegoś smarkacza przy okazji jednej bzdurnej ekstradycji.
„Bzdurnej” przesądziło.
Wayne dźgnął Moore’a. Moore się obrócił. Nogawki jego spodni podjechały do góry.
Kurwa – noże w cholewkach. Kastet w skarpecie.
Wayne powiedział:
– Wendell Durfee, pamiętasz?
Moore się wyprostował. Moore’a sparaliżowało. Wayne podążył za jego spojrzeniem.
Zobaczył telewizor. Zobaczył ujęcie. Zobaczył obrazek: „Zastrzelony policjant J.D. Tippit”.
Moore się gapił. Moore drżał. Moore dygotał.
Wayne powiedział:
– Wendell Durf…
Moore popchnął go. I wybiegł na zewnątrz.
Rada zarezerwowała mu duuuży apartament. Boy hotelowy snuł opowieści. JFK uwielbiał ten apartament. Posuwał tutaj babki. Ava Gardner obciągnęła mu na tarasie.
Dwa salony. Dwie sypialnie. Trzy telewizory. Fundusz łapówkowy. Sześć kawałków gotówką. Załatw tego czarnucha, chłopcze.
Wayne przechadzał się po apartamencie. Żywa historia. JFK uwielbiał Dallas i tutejsze cipki.
Włączył telewizory. Nastawił na trzy różne kanały. Oglądał przedstawienie w trzech inscenizacjach. Chodził między odbiornikami. Poznawał historię.
Chudym cieciem był Lee Harvey Oswald. Cieć zastrzelił JFK i Tippita. Tippit pracował w Wydziale Policji Dallas. Tutejsze gliny były bardzo ze sobą zżyte. Moore pewnie go znał.
Oswald był za czerwonymi. Oswald kochał Fidela. Oswald pracował w magazynie podręczników. Sprzątnął prezydenta w przerwie na lunch.
Policja z Dallas go miała. W tutejszej kwaterze wrzało. Gliny. Pismaki. Fotografowie i cała reszta.
Wayne rzucił się na kanapę. Zamknął oczy. Ujrzał Wendella Durfee’ego. Otworzył oczy. Ujrzał Lee Oswalda.
Wyłączył dźwięk. Wyciągnął z portfela zdjęcia.
Oto jego matka – jeszcze w Peru w Indianie.
Rzuciła Wayne’a Seniora. Pod koniec 1947. Wayne Senior ją bił. Nieraz pogruchotał jej kości.
Spytała raz Wayne’a, kogo kocha najbardziej. Odpowiedział: „Tatusia”. Uderzyła go w twarz. Płakała. Przepraszała.
Ten cios przesądził. Został z Wayne’em Seniorem.
Odwiedził matkę – w maju 1954 – wpadł do niej po drodze do wojska. Powiedziała: „Nie bierz udziału w głupich wojnach”. I jeszcze: „Nie ziej nienawiścią jak Wayne Senior”.
Zerwał z nią. Zdecydowanie/ permanentnie/ na zawsze.
A oto i jego macocha.
Wayne Senior puścił kantem mamę Wayne’a. I ruszył w konkury do Janice. I zabrał ze sobą Wayne’a. Wayne miał wtedy trzynaście lat. Wayne był napalony. Wayne ślinił się na widok Janice.
Janice