jest budynek Wydziału Policji. Rozejrzeć się za: magazynem podręczników/ szyldem Hertza/ greckimi kolumnami.
Są…
Kolumny. Szyld. Żałobnicy na skrzyżowaniu Houston i Elm. Sprzedawca hot dogów. Szlochające zakonnice.
Littell zamknął oczy. Kierowca skręcił w prawo. Stanął na początku podjazdu. Zahamował ostro. Tylne szyby się zsunęły.
Ktoś zakaszlał. Ktoś spytał:
– Pan Littell?
Littell otworzył oczy. Ujrzał podziemny garaż. Ujrzał smarkatego fedzia. Smarkaty fedzio był cały spięty.
– Sir, jestem agent specjalny Burdick… Hm, szef mówił, że powinien pan pójść prosto na górę i zobaczyć świadków.
Littell chwycił swoją aktówkę. Spluwa wbijała mu się w biodro. Wysiadł. Rozprostował się. Przetarł okulary.
Burdick trzymał się blisko. Burdick go drażnił. Wsiedli do windy towarowej. Burdick wcisnął 3.
– Sir, muszę powiedzieć, że to jakiś obłęd. Mamy ludzi, którzy twierdzą, że było dwóch strzelców, że trzech, że czterech, nie potrafią nawet ustalić, skąd padły…
– Odizolowaliście ich?
– No… nie.
– Kto ich przesłuchuje?
Chłoptaś się zająknął. Przełknął głośno ślinę.
– Jakie agencje, chłopcze?
– No cóż, my, Wydział Policji Dallas, Biuro Szeryfa i…
Drzwi się otworzyły. Buchnął zgiełk. Pokój operacyjny pękał w szwach.
Littell się rozejrzał. Burdick stał się nerwowy. Littell miał go gdzieś.
Świadkowie też byli nerwowi. Świadkowie mieli plakietki z nazwiskami. Świadkowie przycupnęli na jednej ławie.
Trzydzieści parę osób. Rozgadanych. Przejętych. Zanieczyszczających fakty.
Oddzielone ściankami boksy. Gliniarze i cywile – zadekowani w dziuplach przesłuchań. Nerwowi gliniarze i zszokowani cywile.
Czterdzieści biurek. Czterdzieści telefonów. Czterdziestu gadających głośno stróżów prawa. Gdzieniegdzie odznaki na garniturach. Poprzewracane kosze na śmieci. Międzyagencyjny chaos i…
– Sir, czy możemy…
Littell podszedł. Littell spojrzał na ławę. Świadkowie się wiercili. Świadkowie palili. Pełne popielniczki podskakiwały.
Widziałem to/ widziałem tamto/ głowa roztrzaskała mu się na kawałki! Maraton gadania – kompletna fuszerka – zwyczajna partanina z udziałem masy świadków.
Littell szukał typów szczególnych. Porządnych/wiarygodnych świadków.
Cofnął się. Objął wzrokiem ławę. Dojrzał kobietę: ciemnowłosą/atrakcyjną/trzydziestopięcioletnią na pewno.
Siedziała nieruchomo. Była opanowana. Obserwowała wyjście. Spostrzegła Littella. Odwróciła wzrok. Nawet nie mrugnęła.
Burdick podszedł z telefonem. Bezgłośnie powiedział: „On”. Littell chwycił telefon. Kabel się naprężył.
Pan Hoover rzekł:
– Proszę mówić krótko.
Littell zasłonił wolne ucho. Hałas w pomieszczeniu przycichł.
– Śledztwo we wstępnej fazie prowadzone jest bardzo nieudolnie. To jedno, czego na razie mogę być pewien.
– Nie jestem zaskoczony i nie jestem zawiedziony, i jestem całkowicie przekonany, że Oswald działał na własną rękę. Pańskim zadaniem jest usunięcie nazwisk potencjalnie kłopotliwych świadków, którzy mogliby tej tezie zaprzeczyć.
Littell odparł:
– Tak jest, sir.
Burdick podniósł podkładkę do pisania. Miał do niej przypięte jakieś świstki. Karty z danymi świadków/ wstępne zeznania/ prawa jazdy.
Głos w słuchawce zamilkł. Burdick zabrał telefon. Littell wziął od niego podkładkę. Świstki odstawały. Trzymający je klips latał luźno.
Przejrzał pobieżnie świstki.
Dwulinijkowe oświadczenia. Zatrzymane prawka. Zabezpieczenie przed ucieczkami. Wykluczające się nawzajem informacje: 3/4/5/6 strzałów z 1/2/3 kierunków.
Parkan. Magazyn podręczników. Trzypasmowy przejazd pod wiaduktem. Strzały z przodu. Strzały chybione. Strzały z tyłu.
Littell sprawdzał fotki na prawach jazdy.
Świadek nr 6: strzały ze skrzyżowania Houston i Elm. Świadek nr 9: strzały z miejsca w bok od autostrady. Opanowana kobieta: dwa strzały z dwóch kierunków. Jej dane: Arden Smith/West Mockingbird Lane.
Dym papierosowy był gęsty. Littell zrobił krok w tył. Od dymu zaczął kichać. Wpadł na biurko. Rzucił kwity. Podszedł do dziupli przesłuchań.
Burdick wlókł się za nim. Hałas w pomieszczeniu się wzmógł. Littell sprawdził dziuple.
Partacka robota – żadnych magnetofonów/żadnych stenotypistek.
Sprawdził dziuplę nr 1. Chudy gliniarz maglował chudego smarkacza. Smarkacz się śmiał. Ale jaja. Mój tato głosował na Nixona.
Littell sprawdził dziuplę nr 2. Gruby gliniarz maglował grubego faceta.
Gliniarz mówił:
– Panie Bowers, nie zaprzeczam temu, co mi pan powiedział.
Pan Bowers miał na głowie czapkę kolejarską. Pan Bowers nie mógł spokojnie usiedzieć.
– No to dziesiąty raz powtarzam, żebym mógł wreszcie iść do domu. Byłem w wieży za tamtym parkanem na wzgórku. Zobaczyłem dwa podjeżdżające samochody około… cholera… jakieś pół godziny przed strzelaniną… i dwóch mężczyzn stających przy końcu ogrodzenia, a potem, jak tylko usłyszałem strzały, ujrzałem błysk, dokładnie w tym miejscu, gdzie stali.
Gliniarz rysował jakieś bohomazy. Pan Bowers strzepnął popiół z papierosa. Littell mu się przyglądał. Littella ogarnął niepokój.
Nie znał planów dotyczących strzelca. Ale znał się na wiarygodnych świadkach. Bowers był nieustępliwie pewny swego. Z Bowersa był dobry świadek.
Burdick poklepał Littella po ramieniu. Littell się obrócił. Littell prawie go przewrócił.
– Czego?
Burdick zrobił krok w tył.
– Hm, właśnie tak sobie pomyślałem, że Wydział Policji zgarnął takich trzech gości, włóczęgów chyba, z wagonu kolejowego za tamtym parkanem, jakieś pół godziny po strzelaninie. Mamy ich w areszcie.
Niepokój Littella wzrósł.
Littell powiedział:
– Prowadź.
Burdick ruszył natychmiast. Minęli dziuple. Minęli pokój socjalny. Korytarze się krzyżowały. Skręcili w lewo. Dotarli do pomieszczenia zamkniętego od frontu drucianą siatką.
Przez interkom rozbrzmiało:
– Agent Burdick proszony do dyżurki.
Burdick rzekł:
– Powinienem tam pójść.
Littell potaknął. Burdick nie mógł ustać w miejscu. I już go nie było. Littell chwycił siatkę. Światło było kiepskie. Littell mocno zmrużył oczy.
Zobaczył dwóch meneli. Zobaczył Chucka Rogersa.
Chuck