pokręcił głową.
– To będzie za bardzo podejrzane. Lepiej niech wraca do roboty, jakby się nic nie stało.
– No to trochę go nastraszę.
– Nie ty. Niech ten od wsparcia to załatwi. Każ mu udawać gliniarza.
Telewizor ryczał: „Naród opłakuje”/ „samotny zabójca”.
Guy założył ręce.
– Jest jeszcze jedna sprawa.
– Gadaj już.
– No dobra. Rozmawiałem z naszym zawodowym strzelcem. Uważa, że możliwe, iż Jack Ruby się we wszystkim połapał.
Ruby: poborca haraczy/ alfons/ dawny kapuś Littella/ właściciel lokalu ze strip…
– Trzymałem tę całą ekipę w kryjówce w Oklahomie. No i Rogers zadzwonił do Ruby’ego i załatwił coś dla rozrywki. Zawodowiec powiedział, że Ruby pojawił się z dwiema panienkami i jakimś sługusem i widział karabiny na tyłach… Zaczekaj, jeszcze się tak nie podniecaj – powiedziałem temu od wsparcia, żeby przycisnął Ruby’ego i sprawdził, co wie.
Pokój gdzieś odpłynął. Wymiary się zniekształciły. Pete wziął się w garść.
Guy powiedział:
– Może trzeba będzie ich stuknąć.
Pete powiedział:
– Nie.
Guy znów się zaczerwienił. Jakby miał dostać trzeciego zawału.
– Nie? Ty, wielki gość, mówisz nie? Wielki gość mówi nie, jakby nie wiedział, że Chłopcy gadają, a gadają, że stracił ochotę na Życie…
Pete wstał. Pete strzelił kciukami. Pete wyciągnął ręce. Pete chwycił szczeble krzesła, szarpnął. Pete rozwalił krzesło w drzazgi.
Guy zlał się w spodnie. Guy, kurwa, nie wytrzymał. Plama się powiększała. Z krocza mu ciekło. Pomoczył pościel.
Pete wyszedł. Korytarz jakoś tak się rozpływał. Ściany pomagały utrzymać równowagę. Wracał do apartamentu. Zatrzymał się trzy metry przed drzwiami. Usłyszał telewizor.
Usłyszał, jak Barb szlocha. Usłyszał, jak ciska krzesłami o ściany.
4
(Dallas, 22 listopada 1963)
Psie odchody na wybiegu. Striptizerka próbująca ominąć gówna. Witamy w klubie Carousel.
Gliniarze klaskali. Gliniarze pohukiwali. Gliniarze rządzili tą spelunką. Klub został zamknięty dla zwykłych śmiertelników. Właściciel kochał Jackie. Właściciel kochał JFK.
Popłaczmy więc. Przetrwajmy jakoś tę gehennę. Okażmy trochę szacunku.
Wystarczyła odznaka. Właściciel kochał gliniarzy. Sługa uniżony – Jack Ruby.
Wayne wszedł. I rzucił nazwisko Maynarda Moore’a. Ruby go posadził. Gliniarze z Dallas byli wysocy. To przez te buty na obcasach. Wayne miał ponad metr osiemdziesiąt. A przy tutejszych czuł się jak karzeł.
Estrada przylegała do wybiegu. Grał saksofon i jakiś bęben. Dwie striptizerki się rozbierały. Blondynka przypominała Lynette. Brunetka przypominała Janice.
Moore się spóźniał. W klubie było głośno. Combo grało Night Train. Wayne sączył 7 Up-a. Muzyka go wkurwiała. Łomot bębna wywoływał obrazy.
Bum – załatwia Wendella Durfee’ego. Bum – podrzuca mu spluwę.
Obok niego zakołysała się striptizerka. Miała cieliste majteczki. Prześwitywało przez nie odrastające owłosienie. Jakiś gliniarz strzelił jej gumką. Zachwiała się i poleciała w jego stronę.
Ruby krzątał się po lokalu. Oczyszczał popielniczki. Rzucał kości. Zganiał psa z wybiegu. Nalewał drinki. Podawał ogień. I wylewał żale.
Jakiś dupek zabił jego prezydenta. Dupek-bitnik podobno. A jemu samemu księgowa prysła. Przerżnęła jego kasę. Wykiwała go. Ale jego przyjaciół nie wykiwa.
Wisiał kasę urzędowi skarbowemu. Arden mówiła, że mu pomoże. Arden była cuchnącą pizdą. Arden kłamała i kradła. Arden miała fałszywy adres. A jakiś bitnik zastrzelił jego bohatera.
Wszedł Maynard Moore.
Zapiał z zachwytu. Zawył z rozkoszy. Rzucił kapeluszem. Kapelusz złapała striptizerka.
Moore podszedł do Ruby’ego. Ruby dalej pieprzył swoje. Wskoczył pomiędzy nich pies. Moore go złapał. Pocałował. Pociągnął za ogon.
Ruby się skrzywił. Chłopcze – to boli!
Moore upuścił psa. I wziął się za Ruby’ego. Popchnął go. Pstryknął w mezuzę. Zrzucił mu kapelusz.
Wayne patrzył. Moore urabiał Ruby’ego.
Szarpnął za jego krawat. Strzelił szelkami. Dźgnął go palcem w pierś. Ruby się zwijał. Ruby wpadł na automat z gumkami.
Moore szarpał go za ubranie. Ruby wyciągnął chusteczkę i otarł czoło.
Wayne podszedł. Wayne przycisnął Moore’a.
– Pete jest w mieście. Ludziom nie spodoba się to, co możesz wiedzieć, więc chyba wisisz nam parę przysług.
Wayne zakasłał. Moore się obrócił. Ruby ścisnął łańcuszek od mezuzy.
Moore się uśmiechnął.
– Wayne, to jest Jack. Jack jest jankesem, ale i tak go lubimy.
Moore miał jakąś pilną sprawę w Plano. Wayne się zgodził. Pieprzyć to. Co się odwlecze… Odłóżmy Wendella D. na później.
Ruchu praktycznie nie było. Wiatr hulał. Moore jechał swoją prywatną furą. Chevroletem 409 – chromowane rury i felgi – autostradą Stemmonsa baaaardzo szyyyybko.
Wayne trzymał się deski rozdzielczej. Moore żłopał wódę. Spaliny drażniły oczy.
Radio wyło na cały regulator. Jakiś kaznodzieja nawracał:
John F-jak-Fiutek Kennedy kochał Czerwonego Papieża. Sprzedał duszę Narodom Zżydowionym. Niech Bóg błogosławi Lee H-jak-Heros Oswalda.
Wayne ściszył. Moore ryknął śmiechem.
– Masz niską odporność na prawdę. W przeciwieństwie do twojego tatusia.
Wayne uchylił trójkątną szybkę po swojej stronie.
– Czy wszyscy gliniarze z Wydziału są tacy jak ty, czy może w twoim przypadku zrezygnowali z testu na inteligencję?
Moore mrugnął.
– Wydział Policji w Dallas jest bardzo na prawo. Jest u nas trochę ludzi z Klanu i trochę od Johna Bircha2. Tak jak w tych ulotkach kolportowanych przez twojego tatulka. „Wybierasz czerwień czy błękit, biel i czerwień?”
Wayne wyczuł nadciągający deszcz.
– On na swoich ulotkach tylko zarabia pieniądze. I nie zobaczysz go w białym prześcieradle w żadnym Pierdziuchowie w stanie Teksas.
– Z pewnością nie, co wcale mu się nie chwali.
Deszcz spadł. Deszcz ustał. Wayne odpłynął. Spaliny łaskotały w gardle. Samochód warczał monotonnie. Wayne znów przeżywał cały ten niedawny szajs.
Zachodnie Vegas: napaść pierwszego stopnia/ osiem zgłoszeń. Biały mężczyzna bije kolorowe dziwki.
Podrywał je. Zabierał do