dowalić tobie.
Littell oglądał wiadomości. Wczoraj późnym wieczorem – Air Force One ląduje w Waszyngtonie. Bobby wysiada. Bobby idzie spokojnie. Bobby pociesza Jackie.
Littell zabił Kempera Boyda. Carlos tak zarządził. Littell zastrzelił Boyda w czwartek. Bolało. Ale miał dług wobec Chłopców. Dług został spłacony.
Widział Bobby’ego i Jackie. To bolało bardziej niż Boyd…
Arden Smith wyszła.
Szła szybkim krokiem. Dźwigała torbę na ramię. Niosła spódnice i pościel. Littell podszedł. Arden podniosła wzrok. Mignął jej legitymacją.
– Tak?
– Dealey Plaza, pamięta pani? Była pani świadkiem strzelaniny.
Oparła się o dostawczaka. Upuściła torbę. Opuściła rękę ze spódnicami.
– Obserwowałem panią na komendzie. Oszacowała pani swoje szanse i wykonała ruch, a ja muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Lecz będzie pani musiała wyjaśnić, dlaczego…
– Moje informacje były niepewne. Pięć czy sześć osób słyszało to, co ja, a chciałam już mieć to z głowy.
Littell oparł się o wóz.
– A teraz się pani wyprowadza.
– Tylko chwilowo.
– Opuszcza pani Dallas?
– Tak, ale to nie ma nic wspólnego…
– Jestem pewien, że to nie ma nic wspólnego z tym, co widziała pani podczas przejazdu kawalkady, i interesuje mnie tylko, dlaczego wykradła pani swoje wstępne oświadczenie i prawo jazdy, po czym opuściła komendę bez pozwolenia.
Odgarnęła włosy do tyłu.
– Niech pan posłucha, panie…
– Littell.
– Panie Littell. Chciałam spełnić obywatelski obowiązek. Poszłam na komendę i usiłowałam złożyć anonimowe zeznanie, ale jakiś policjant mnie zatrzymał. Naprawdę przeżyłam wielki szok i chciałam jedynie wrócić do domu i zacząć się pakować.
Jej głos brzmiał efektownie. Pewnie i południowo. Słychać w nim było wykształcenie.
Littell się uśmiechnął.
– Możemy wejść do środka? Czuję się niezręcznie, rozmawiając tu, na dworze.
– W porządku, ale będzie mi pan musiał wybaczyć bałagan w mieszkaniu.
Littell się uśmiechnął. Arden się uśmiechnęła. Ruszyła przodem. Przebiegły jakieś dzieciaki. Strzelały z pistoletów zabawek. Jeden chłopiec wrzasnął:
– Nie strzelaj do mnie, Lee!
Drzwi były otwarte. W pokoju dziennym panował chaos. Wszystko spakowane, meble na wózkach.
Zamknęła drzwi. Uprzątnęła krzesła. Chwyciła kubek po kawie. Usiedli. Zapaliła papierosa. Balansowała kubkiem na dłoni.
Littell odsunął się z krzesłem. Dym mu przeszkadzał. Wyciągnął notes. Stuknął piórem.
– Co pani sądziła o Johnie Kennedym?
– Dziwne pytanie.
– Jestem tylko ciekaw. Nie wygląda mi pani na osobę, którą łatwo oczarować, i jakoś nie mogę sobie pani wyobrazić, stojącej i czekającej, aż ukaże się jakiś przejeżdżający samochodem mężczyzna.
Założyła nogę na nogę.
– Panie Littell, nie zna mnie pan. Uważam, że pańskie pytania mówią więcej o panu i pańskim stosunku do prezydenta, niż sam chciałby pan przyznać.
Littell się uśmiechnął.
– Skąd pani pochodzi?
– Z Decatur w Georgii.
– Dokąd się pani przenosi?
– Myślałam o Atlancie.
– Pani wiek?
– Zna pan mój wiek, bo sprawdził mnie pan, zanim tutaj przyszedł.
Littell się uśmiechnął. Arden się uśmiechnęła. Strząsnęła popiół do kubka.
– I myślałam, że federalni zawsze działają w parach.
– Brakuje nam ludzi. Nie planowaliśmy żadnego zamachu w ten weekend.
– Gdzie pańska broń? Wszyscy ludzie z tej agencji nosili kiedyś rewolwery.
Ścisnął pióro.
– Widziała pani moją legitymację.
– Tak, ale wyciąga pan ode mnie bzdury. Coś jest nie tak.
Pióro pękło. Atrament wyciekł. Littell wytarł ręce w marynarkę.
– Pani jest w to jakoś zamieszana. Wiedziałem już wczoraj, a teraz swoim zachowaniem jeszcze to pani potwierdziła. Będzie pani musiała mnie przekonać…
Zadzwonił telefon. Arden wpatrywała się w Littella. Aparat zadzwonił trzy razy. Wstała. Przeszła do sypialni. Zamknęła za sobą drzwi.
Littell wytarł ręce. Miał usmarowane atramentem spodnie i marynarkę. Rozejrzał się dokoła. Zlustrował pokój, dzieląc go na kwadraty.
No tak…
Komoda na wózku. Cztery szuflady – zapchane.
Wstał. Sprawdził szuflady. Wymacał skarpetki i bieliznę. Wymacał coś śliskiego – plastik wielkości jakiegoś dokumentu – wyciągnął to.
No tak…
Prawo jazdy ze stanu Missisipi – na nazwisko Arden Elaine Coates.
Adres korespondencyjny: numer pocztowej skrzynki depozytowej. Data urodzenia: 15.04.1927. W jej teksańskim prawie jazdy było: 15.04.1926.
Odłożył je. Zamknął szuflady. Usiadł szybko. Założył nogę na nogę. Zaczął bazgrać. Udawał, że robi notatki.
Arden Smith wróciła. Arden Smith uśmiechnęła się i przybrała pozę.
Littell zakaszlał.
– Dlaczego oglądała pani przejazd z Dealey Plaza?
– Stamtąd miał być najlepszy widok.
– To nie do końca prawda.
– Mówię tylko to, co usłyszałam.
– A kto pani to powiedział?
Zamrugała.
– Nikt. Przeczytałam w gazecie, kiedy podano trasę przejazdu.
– Kiedy to było?
– Nie wiem. Może miesiąc temu.
Littell pokręcił głową.
– Wcale nie. Trasę przejazdu podano przed dziesięcioma dniami.
Wzruszyła ramionami.
– Nie jestem dobra w zapamiętywaniu dat.
– Nieprawda. Jest pani w tym równie dobra jak we wszystkim, czego pani spróbuje.
– Niby skąd pan to wie? Nie zna mnie pan.
Littell wpatrywał się w nią. Dostała gęsiej skórki.
– Boi się pani i ucieka.
– To pan się boi. A to nie jest typowe grillowanie FBI.
Teraz on dostał gęsiej skórki.
– Gdzie pani pracuje?
– Pracuję jako