James Ellroy

Sześć tysięcy gotówką


Скачать книгу

dowalić tobie.

      Littell oglądał wiadomości. Wczoraj późnym wieczorem – Air Force One ląduje w Waszyngtonie. Bobby wysiada. Bobby idzie spokojnie. Bobby pociesza Jackie.

      Littell zabił Kempera Boyda. Carlos tak zarządził. Littell zastrzelił Boyda w czwartek. Bolało. Ale miał dług wobec Chłopców. Dług został spłacony.

      Widział Bobby’ego i Jackie. To bolało bardziej niż Boyd…

      Arden Smith wyszła.

      Szła szybkim krokiem. Dźwigała torbę na ramię. Niosła spódnice i pościel. Littell podszedł. Arden podniosła wzrok. Mignął jej legitymacją.

      – Tak?

      – Dealey Plaza, pamięta pani? Była pani świadkiem strzelaniny.

      Oparła się o dostawczaka. Upuściła torbę. Opuściła rękę ze spódnicami.

      – Obserwowałem panią na komendzie. Oszacowała pani swoje szanse i wykonała ruch, a ja muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem. Lecz będzie pani musiała wyjaśnić, dlaczego…

      – Moje informacje były niepewne. Pięć czy sześć osób słyszało to, co ja, a chciałam już mieć to z głowy.

      Littell oparł się o wóz.

      – A teraz się pani wyprowadza.

      – Tylko chwilowo.

      – Opuszcza pani Dallas?

      – Tak, ale to nie ma nic wspólnego…

      – Jestem pewien, że to nie ma nic wspólnego z tym, co widziała pani podczas przejazdu kawalkady, i interesuje mnie tylko, dlaczego wykradła pani swoje wstępne oświadczenie i prawo jazdy, po czym opuściła komendę bez pozwolenia.

      Odgarnęła włosy do tyłu.

      – Niech pan posłucha, panie…

      – Littell.

      – Panie Littell. Chciałam spełnić obywatelski obowiązek. Poszłam na komendę i usiłowałam złożyć anonimowe zeznanie, ale jakiś policjant mnie zatrzymał. Naprawdę przeżyłam wielki szok i chciałam jedynie wrócić do domu i zacząć się pakować.

      Jej głos brzmiał efektownie. Pewnie i południowo. Słychać w nim było wykształcenie.

      Littell się uśmiechnął.

      – Możemy wejść do środka? Czuję się niezręcznie, rozmawiając tu, na dworze.

      – W porządku, ale będzie mi pan musiał wybaczyć bałagan w mieszkaniu.

      Littell się uśmiechnął. Arden się uśmiechnęła. Ruszyła przodem. Przebiegły jakieś dzieciaki. Strzelały z pistoletów zabawek. Jeden chłopiec wrzasnął:

      – Nie strzelaj do mnie, Lee!

      Drzwi były otwarte. W pokoju dziennym panował chaos. Wszystko spakowane, meble na wózkach.

      Zamknęła drzwi. Uprzątnęła krzesła. Chwyciła kubek po kawie. Usiedli. Zapaliła papierosa. Balansowała kubkiem na dłoni.

      Littell odsunął się z krzesłem. Dym mu przeszkadzał. Wyciągnął notes. Stuknął piórem.

      – Co pani sądziła o Johnie Kennedym?

      – Dziwne pytanie.

      – Jestem tylko ciekaw. Nie wygląda mi pani na osobę, którą łatwo oczarować, i jakoś nie mogę sobie pani wyobrazić, stojącej i czekającej, aż ukaże się jakiś przejeżdżający samochodem mężczyzna.

      Założyła nogę na nogę.

      – Panie Littell, nie zna mnie pan. Uważam, że pańskie pytania mówią więcej o panu i pańskim stosunku do prezydenta, niż sam chciałby pan przyznać.

      Littell się uśmiechnął.

      – Skąd pani pochodzi?

      – Z Decatur w Georgii.

      – Dokąd się pani przenosi?

      – Myślałam o Atlancie.

      – Pani wiek?

      – Zna pan mój wiek, bo sprawdził mnie pan, zanim tutaj przyszedł.

      Littell się uśmiechnął. Arden się uśmiechnęła. Strząsnęła popiół do kubka.

      – I myślałam, że federalni zawsze działają w parach.

      – Brakuje nam ludzi. Nie planowaliśmy żadnego zamachu w ten weekend.

      – Gdzie pańska broń? Wszyscy ludzie z tej agencji nosili kiedyś rewolwery.

      Ścisnął pióro.

      – Widziała pani moją legitymację.

      – Tak, ale wyciąga pan ode mnie bzdury. Coś jest nie tak.

      Pióro pękło. Atrament wyciekł. Littell wytarł ręce w marynarkę.

      – Pani jest w to jakoś zamieszana. Wiedziałem już wczoraj, a teraz swoim zachowaniem jeszcze to pani potwierdziła. Będzie pani musiała mnie przekonać…

      Zadzwonił telefon. Arden wpatrywała się w Littella. Aparat zadzwonił trzy razy. Wstała. Przeszła do sypialni. Zamknęła za sobą drzwi.

      Littell wytarł ręce. Miał usmarowane atramentem spodnie i marynarkę. Rozejrzał się dokoła. Zlustrował pokój, dzieląc go na kwadraty.

      No tak…

      Komoda na wózku. Cztery szuflady – zapchane.

      Wstał. Sprawdził szuflady. Wymacał skarpetki i bieliznę. Wymacał coś śliskiego – plastik wielkości jakiegoś dokumentu – wyciągnął to.

      No tak…

      Prawo jazdy ze stanu Missisipi – na nazwisko Arden Elaine Coates.

      Adres korespondencyjny: numer pocztowej skrzynki depozytowej. Data urodzenia: 15.04.1927. W jej teksańskim prawie jazdy było: 15.04.1926.

      Odłożył je. Zamknął szuflady. Usiadł szybko. Założył nogę na nogę. Zaczął bazgrać. Udawał, że robi notatki.

      Arden Smith wróciła. Arden Smith uśmiechnęła się i przybrała pozę.

      Littell zakaszlał.

      – Dlaczego oglądała pani przejazd z Dealey Plaza?

      – Stamtąd miał być najlepszy widok.

      – To nie do końca prawda.

      – Mówię tylko to, co usłyszałam.

      – A kto pani to powiedział?

      Zamrugała.

      – Nikt. Przeczytałam w gazecie, kiedy podano trasę przejazdu.

      – Kiedy to było?

      – Nie wiem. Może miesiąc temu.

      Littell pokręcił głową.

      – Wcale nie. Trasę przejazdu podano przed dziesięcioma dniami.

      Wzruszyła ramionami.

      – Nie jestem dobra w zapamiętywaniu dat.

      – Nieprawda. Jest pani w tym równie dobra jak we wszystkim, czego pani spróbuje.

      – Niby skąd pan to wie? Nie zna mnie pan.

      Littell wpatrywał się w nią. Dostała gęsiej skórki.

      – Boi się pani i ucieka.

      – To pan się boi. A to nie jest typowe grillowanie FBI.

      Teraz on dostał gęsiej skórki.

      – Gdzie pani pracuje?

      – Pracuję jako