mafii/ skorumpowani gliniarze.
Spojrzał na nią. Ona spojrzała na niego. Ich fale mózgowe się spotkały.
6
(Dallas, 23 listopada 1963)
Środki bezpieczeństwa – do dupy. Gówno warte/ niestaranne/ niedostateczne.
Pete snuł się po komendzie. Guy załatwił mu przepustkę. Nie potrzebował jej. Jakiś palant sprzedawał fałszywki. Ten sam palant sprzedawał trawę i zdjęcia gołych panienek.
Drzwi na dole były otwarte. Palanci tacy jak tamten tłoczyli się. Wartownicy pozowali do zdjęć. Kable od kamer wiły się na chodniku. Furgonetki dziennikarzy korkowały ulicę.
Reporterzy włóczyli się dokoła. Nagrajmy prokuratora. Nagrajmy gliniarzy. Całą kupę gliniarzy – fedziów/wydziałowych/okręgowych – oni wszyscy bardzo lubią gadać.
Oswald to komuch. Oswald jest czerwony. Oswald kocha Fidela. Kocha muzykę folk. Kocha śniade panienki. Kocha Martina Lucyfera King Konga. Wiemy, że to on. Mamy jego broń. Zrobił to sam. Zdaje się, że to cwel. Nie potrafi się wysikać, jak w kibelku są inni faceci.
Pete się snuł. Pete oglądał korytarze. Szkicował rzuty poszczególnych pięter. Zmagał się z bólem głowy – bardzo dłuuuugo – skurczybyk nie dawał mu spokoju i dokuczał raz w jednym miejscu, raz w drugim.
Barb WIEDZIAŁA.
Powiedziała: „Zabiliście go. Ty, Ward i ci faceci z mafii, dla których pracujecie”.
Próbował kłamać. Nic z tego nie wyszło. Barb go przejrzała.
Powiedziała: „Wyjedźmy z Dallas”. Odparł: „Nie”. Zmyła się do klubu.
Poszedł tam. Interes się nie kręcił. Barb śpiewała trzem transwestytom. Przeszyła go wzrokiem. Wyszedł z klubu sam.
Spał sam. Barb spała w łazience.
Pete się snuł. Pete minął Wydział Zabójstw. Zatrzymał się przy pokoju 317. Różni palanci kręcili się, żądni widoku. Palanci tłoczyli się przy drzwiach. Jakiś gliniarz był tak miły i otworzył je szeroko.
I oto Oswald. Wygląda na zmarnowanego. Jest przykuty do krzesła.
Tłum się zagęścił. Gliniarz zamknął drzwi. Gruchnęły rozmowy:
Znałem J.D. On był z Klanu. J.D.? Wcale nie. Będą go musieli niedługo przenieść. Jasne – do więzienia okręgowego.
Pete się snuł. Pete unikał cieciów z wózkami. Ciecie sprzedawali kanapki. Ciecie wciskali je ludziom. Ciecie chlapali ketchupem.
Pete szkicował korytarze. Pete notował.
Jedna cela za drucianą siatką. Obok porządny areszt. Cele w piwnicy. Obok pokój dla mediów. Konferencje prasowe/ dziennikarze/ kamerzyści.
Pete się snuł. Aż ujrzał Jacka Ruby’ego. Jack rozdawał pióra wieczne w kształcie penisa.
Dojrzał Pete’a. Zastygł. Spietrał się. Upuścił swoje fiutowate pióra. Pochylił się niiisko i zaczął zbierać.
Rozpruły mu się portki. Patrzcie tylko na te kraciaste gacie…
Maynard Moore źle na niego działał.
Jego cuchnący oddech. Jego popsute zęby. Jego gadka à la Ku Klux Klan.
Spotkali się na parkingu. Siedzieli w samochodzie Guya. Przed sobą mieli kościół czarnuchów i bank krwi. Moore przyniósł sześciopak piwa. Moore wychylił jedno. I wyrzucił puszkę za okno.
Pete spytał:
– Przycisnąłeś Ruby’ego?
Moore odparł:
– No, przycisnąłem. I zdaje mi się, że on wie.
Pete przesunął siedzenie do tyłu.
Moore podniósł nogi.
– Hej, zgnieciesz mi kolana.
Guy opróżnił popielniczkę.
– Ustalmy szczegóły. Jackowi nie sposób zatkać gęby, jak już raz zacznie gadać.
Moore otworzył piwo nr 2.
– No dobra, więc wszyscy – to znaczy, ludzie z ekipy – zebrali się w motelu Jacka Zangetty’ego w Altus w Oklahomie, gdzie faceci zachowują się jak na facetów przystało, a cioty postępują jak tchórze.
Pete strzelił palcami.
– Skończ już tę prelekcję.
Moore beknął.
– Schlitz, śniadanie mistrzów.
Guy powiedział:
– Maynard, do cholery.
Moore zachichotał.
– W porządku. No więc tak: Jack R. odbiera telefon od starego kumpla Jacka Z. Wygląda na to, że ten pilot i tamten Francuz mają ochotę na cipki, a Jack R. mówi, że je przywiezie.
Pilot: Chuck Rogers. Francuz: zawodowy strzelec. Lepiej nie wymieniać nazwisk.
Pete rzekł:
– Mów dalej.
Moore powiedział:
– No dobra, więc Ruby jedzie tam ze swoim kolesiem Hankiem Killiamem i tymi panienkami, Betty McDonald i Arden jakąśtam. Betty zgadza się dać dupy, ale Arden nie, przez co ten Francuz się wkurza i staje się trochę brutalny. Uderza ją w twarz, a ona przypala go płytką kuchenki elektrycznej, po czym pryska. Ruby nie zna adresu tej Arden i podejrzewa, że babka ma całą kupę ksywek. Ale najgorsze jest to, że wszyscy oni widzieli karabiny i kukły naszego celu i mogli też zobaczyć dokładny plan Dealey Plaza.
Guy się uśmiechnął. Guy przejechał palcem po gardle, jakby je sobie podrzynał. Pete pokręcił głową. Pete’owi mignęło wspomnienie sprzed wieeeelu lat:
Wybucha bomba. Huczą płomienie. Zapalają się włosy jakiejś kobiety.
Moore beknął.
– Schlitz, najlepsze piwo z Milwaukee.
Pete rzekł:
– Załatwisz Oswalda.
Moore się zakrztusił. Aż prychnął piwem.
– Eeeeee. Nie ja. To misja dla kamikadze i mnie na nią nie poślecie, zwłaszcza że mam na głowie pewną ekstradycję, a za partnera lalusia, który za bardzo się do tego nie przykłada.
Guy przesunął siedzenie. Guy docisnął Moore’a jeszcze bardziej do tyłu.
– Ty i Tippit schrzaniliście robotę. A wisisz kasę w jednym kasynie i musisz ją w końcu oddać.
Moore otworzył piwo nr 3.
– Eeeeee. Nie zamierzam dobrowolnie pchać się w szambo tylko dlatego, że wiszę jakimś makaronom parę dolców, których braku nawet nie zauważą.
Pete się uśmiechnął.
– W porządku, Maynard. Dowiedz się tylko, kiedy go będą przenosić. My załatwimy resztę.
Moore beknął.
– To mogę zrobić. To akurat nie będzie kolidowało z moimi innymi sprawami.
Pete sięgnął za siebie. Pete otworzył tylne drzwi. Moore wysiadł. Moore się przeciągnął. Moore pomachał: pa-pa.
Guy powiedział:
– Wsiowy śmieć.
Moore odpalił swojego 409. Ruszył, paląc gumy.
Pete rzekł:
– Ja go zabiję.
Betty