nazwisko: „Bowers”.
Wayne się przeciągnął. Moore się przeciągnął. Moore wziął torebkę śniadaniową.
– To zajmie najwyżej dwie minuty.
Wayne ziewnął. Moore wysiadł. Wayne też wysiadł i oparł się o samochód.
Dom był obskurny. Trawnik wyschnięty. Ze ścian łuszczyła się farba i sypał tynk.
Moore wszedł na werandę. Moore zadzwonił. Otworzył jakiś mężczyzna. Moore pokazał odznakę. I wepchnął tamtego do środka. Kopniakiem zamknął drzwi.
Wayne przeciągnął się, żeby pozbyć się skurczy. Zaczął oglądać samochód. Butem ostukał felgi. Pomacał rury. Otworzył maskę. Powąchał zawory. Namierzył zapach. Wyczuł tlenki.
Jesteś teraz gliniarzem. Dobrym gliniarzem. I nie przestałeś być chemikiem.
Ktoś krzyknął. Wayne zatrzasnął maskę. Huk zagłuszył krzyk nr 2.
Rozszczekały się psy. Poruszyły się zasłony. Sąsiedzi zaczęli filować na podwórze Bowersów.
Moore wyszedł.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Zatoczył się odrobinę. Starł z koszuli krew.
Wrócili do Wielkiego D. Moore żuł tytoń. Włączył radio na Wolfmana Jacka. Poruszał ustami do słów jego zawodzenia. Śpiewał bezgłośnie rhythm and bluesa.
Wjechali do Czarnogrodu. Znaleźli chatę faceta: cztery ściany z dykty połączone klejem.
Moore zaparkował na trawniku. Otarł się o szykownego lincolna. Lincoln miał otwarte okna. Wnętrze całe lśniło.
Moore splunął. I zabrudził siedzenie.
– Założę się, że kiedyś nazwą samochód na cześć Kennedy’ego. A każdy czarnuch będzie kradł i zabijał, żeby go tylko dostać.
Wayne podszedł do chaty. Moore powlókł się z tyłu. Drzwi były otwarte. Wayne zajrzał. I zobaczył kolorowego.
Facet kucał. Facet coś robił. Facet gmerał przy telewizorze. Stukał w pokrętła. Szarpał za kabel. Nie mógł się pozbyć pasów i śniegu.
Wayne zapukał. A Moore wszedł. Oblukał metę:
Naturalnej wielkości plakat JFK. Wycinki z Bobbym. Kukła Martina L. Kinga.
Facet ich spostrzegł. Wstał. Zadygotał. Zgiął się wpół.
Wayne wszedł do środka.
– Pan Jefferson?
Moore strzyknął śliną. Opluł krzesło.
– To on. Jefferson vel Jeff, vel Jeffy. Myślisz, że nie odrobiłem zadania domowego?
Jeff rzekł:
– To ja, sir.
Wayne się uśmiechnął.
– Nie ty masz kłopoty. Szukamy jednego z twoich przyja…
– Jak to się dzieje, że wy wszyscy macie takie prezydenckie nazwiska? Połowa gnojków, których zwijam, nazywa się bardziej dystyngowanie ode mnie.
– Tak, sir, to prawda, ale nie wiem, co panu odpowiedzieć, więc…
– Dorwałem raz szczeniaka, który się nazywał Roosevelt D. McKinley i nawet nie wiedział, skąd mamuśka wytrzasnęła mu takie imiona. To właśnie jest w tym wszystkim najbardziej przykre.
Jeff wzruszył ramionami. Moore go zmałpował. Zwiesił bezwładnie ręce. Wytrzeszczył oczy. Wyciągnął pałkę.
Telewizor zaszumiał. Obraz zamigotał. Pojawił się Lee H. Oswald.
Moore splunął na ekran.
– Oto facet, na którego cześć powinniście nazywać swoje czarnuszątka. Zabił mojego kumpla, J.D. Tippita, który był zajebistym białym facetem, i jest dla mnie obrazą fakt, że muszę tkwić z tobą w jednym pokoju w dniu jego śmierci.
Jeff wzruszył ramionami. Jeff spojrzał na Wayne’a. Moore zakręcił pałką. Telewizor zdechł. Zaczęły trzaskać uszkodzone lampy.
Jeff zadygotał. Zadrżały mu kolana. Wayne dotknął jego ramienia. Moore go zmałpował. Moore świsnął pałką w powietrzu.
– Ależ z was para, chłopcy. Tylko patrzeć, jak weźmiecie się za rączki.
To przeważyło…
Wayne pchnął Moore’a. Moore się potknął. Moore strącił lampę. Jeff trząsł się jak ciota. Wayne wepchnął go do kuchni.
Stali blisko siebie. Zlew ich do tego zmuszał. Wayne czubkiem buta zamknął drzwi.
– Wendella Durfee’ego nosi po kraju. Zawsze przynosi go do Dallas, więc może powiesz mi, co o tym wiesz.
– Sir, ale ja nie…
– Nie mów do mnie „sir”, tylko gadaj, co wiesz.
– Sir, to znaczy, proszę pana, nie wiem, gdzie jest Wendell. Niech skonam, jak to nieprawda.
– Robisz mnie w ciula. Przestań albo przekażę cię tamtemu twardzielowi.
– Proszę pana, ja wcale panu nie ściemniam. Nie wiem, gdzie jest Wendell.
Ściany się zatrzęsły. Pokój obok chyba walił się w gruzy. Wayne rozpoznał dźwięki:
Uderzenia pałką. Mocna stal w zetknięciu z dyktą i klejem.
Jeff się trząsł. Jeff głośno łykał ślinę. Jeff skubał skórkę przy paznokciu.
Wayne powiedział:
– Spróbujmy tak. Pracujesz w rozlewni Dr. Peppera. Dziś dostałeś wypłatę.
– Zgadza się. Niech skonam, jak…
– I wpłaciłeś ratę grzywny, którą jesteś zobowiązany spłacić na zwolnieniu warunkowym.
– Wpłaciłem, żadnej ściemy.
– Ale zostało ci trochę kasiorki. I ta kasiorka dosłownie wypala ci dziurę w kieszeni. Wendell to twój kumpel od hazardu. Na pewno gdzieś odbywa się dzisiaj gra w kości z okazji wypłaty, a ty możesz mi pokazać gdzie.
Jeff ssał paznokieć. Jeff łyyyyykał ślinę.
– To czemu ja nie biorę teraz udziału w tej grze?
– Bo dałeś większość swojej kasiorki Wendellowi.
Zabrzęczało szkło. Wayne rozpoznał dźwięk: jedno uderzenie pałką/jeden telewizor mniej.
– Wendell Durfee. Dawaj namiary albo powiem temu Teksowi, że zabawiałeś się z białymi dziećmi.
Jeff zapalił papierosa. Jeff się zakrztusił. Jeff zakaszlał dymem.
– Liddy Baines, kiedyś chodziła z Wendellem. Wiedziała, że wiszę mu kasę, więc przyszła i powiedziała, że jej eks zamierza prysnąć do Meksyku. Dałem jej ostatnie pięć dolców z mojej wypłaty.
Zatrzeszczało drewno. Zatrzęsły się ściany. Zadrżały podłogi.
– Adres?
– Róg Siedemdziesiątej Pierwszej i Dunkirk. Taki mały, biały domek, trzeci od skrzyżowania.
– A ta gra?
– Róg Osiemdziesiątej Trzeciej i Clifford. Zaułek koło magazynu.
Wayne otworzył drzwi. Jeff stanął za nim. Jeff przyjął pozycję startową. Moore zobaczył Wayne’a. Moore się ukłonił. Zamrugał.
Z telewizora nie zostało nic. Z chaty tylko pył. Ze ścian miazga i wióry.
Zrobiło