Skręcił. Zobaczył boczne drzwi. Otworzył je. Ujrzał schody i drabiny przeciwpożarowe. Po drugiej stronie korytarza: toaleta i drzwi oznaczone napisem: „strażnik”.
Drzwi toalety się otworzyły. Wyszedł pan Bowers. Przeciągnął się. Zapiął rozporek. Poprawił klejnoty.
Ujrzał Littella. Zmrużył oczy. Dostrzegł odznakę.
– FBI, hę?
– Zgadza się.
– No to dobrze, że na pana wpadłem, bo jest coś, o czym zapomniałem powiedzieć tamtemu gościowi.
Littell się uśmiechnął.
– Przekażę.
Bowers podrapał się po karku.
– No dobra. Niech mu pan powie, że widziałem paru gliniarzy, jak wlekli kloszardów z suki i jeden wyglądał dokładnie tak jak jeden z tych gości, których widziałem przy parkanie.
Littell wyciągnął notatnik.
Pisał. Rozmazał trochę atramentu. Ręka mu drżała. Notes się trząsł.
Bowers powiedział:
– Żal mi Jackie.
Littell się uśmiechnął. Bowers się uśmiechnął. Bowers uchylił czapki. Zabrzęczał monetami. Odszedł powoli. Odszedł baaardzo powooooli.
Littell patrzył za nim.
Bowers kroczył. Bowers skręcił w prawo. Bowers znalazł się w korytarzu głównym. Littell rozluźnił ręce. Odetchnął.
Podszedł do drzwi pokoju strażnika. Złapał za klamkę. Nacisnął.
Drzwi puściły. Littell wszedł.
Klitka trzy na trzy – pusta. Biurko/ krzesło/ wieszak na klucze.
Papiery – przypięte do korkowej tablicy: karty włóczęgów – „Doyle”/„Paolino”/„Abrahams” – bez zdjęć.
Jasna sprawa: Rogers skombinował lewe papiery. Siedział tu pod lewym nazwiskiem.
Jeden klucz na wieszaku – wielki/gruby/mosiężny.
Littell zebrał papiery. Littell schował je do kieszeni. Littell zabrał klucz. Przełknął ślinę. Wyszedł, jakby nigdy nic. Podszedł do drucianej siatki.
Otworzył drzwi. Rogers przygotował meneli. Zawołał ich. Pokazał: „teraz cisza”. Wygłosił krótką mowę.
Oto pojawił się nasz zbawca – róbcie, co wam każę.
Menele stali blisko siebie. Zaraz się rozeszli. Stanęli przy ścianach.
Littell odszedł.
Wrócił na główny korytarz. Stanął przed pokojem operacyjnym. Zasłonił sobą widok na korytarz. Dał znak Rogersowi. Pokazał ręką. Drzwi przeciwpożarowe – jazda.
Usłyszał kroki. Menele zapiszczeli. I głośno zachichotali. Drzwi pożarowe skrzypnęły. Jeden menel wrzasnął „Alleluja!”. Drzwi trzasnęły.
Littell poczuł wietrzyk. Oblał się zimnym potem. Tętno mu oszalało.
Wszedł do pokoju operacyjnego. Nogi mu dygotały, kolana miał jak z waty. Ocierał się o biurka. Wpadał na ściany. Wpadał na gliniarzy.
Ława dla świadków spowita była dymem. Dymiło dwadzieścia papierosów. Arden Smith znikła.
Littell się rozejrzał. Przebiegł wzrokiem po biurkach. Zobaczył dokumenty świadków.
Wziął je do ręki. Sprawdził oświadczenia i prawa jazdy. Papiery Arden Smith – też znikły.
Zajrzał do dziupli. Zajrzał w korytarze. Wyjrzał przez okno.
Jest Arden Smith. Na ulicy. Idzie szybko. Odchodzi.
Przeszła przez Houston. Weszła na jezdnię, nie bacząc na samochody. Skierowała się na Dealey Plaza.
Littell zamrugał.
I zgubił ją. Zasłonili ją żałobnicy opłakujący Jacka.
3
Pete Bondurant
(Dallas, 22 listopada 1963)
Apartament dla nowożeńców. Pieprzalnia pierwsza klasa.
Złocona tapeta. Amorki. Różowe dywaniki i fotele. Narzuta na łóżko ze sztucznego futra – różowiutka jak pupa niemowlaka.
Pete przyglądał się śpiącej Barb.
Nogi nagle jej zjechały. Wierzgnęła zamaszyście. Skopała pościel.
Barbara Jane Lindscott Jahelka Bondurant.
Przywiózł ją tu zawczasu. Zamknął apartament na cztery spusty. Powyłączał wiadomości. Lecz ona w końcu się obudzi. Usłyszy wiadomość. Będzie wiedzieć.
Pieprzyłam się z Jackiem w sześćdziesiątym drugim. Było krótko i nijako. Zapluskwiłeś niektóre pokoje. Nagrałeś głosy. Miałeś to na taśmie. Szantaż nie wypalił. Twoi kumple się przegrupowali. Zamiast szantażować, zabiliście Jacka.
Pete przesunął fotel. Zyskał świeży widok. Barb się przekręciła. Jej włosy zafalowały.
Nie kochała Jacka. Służyła mu tylko własnym ciałem. Zgodziła się na szantaż. Na śmierć by się nie zgodziła.
18.10.
Jack powinien już nie żyć. Tak samo jak pajac Guya. Chuck Rogers miał gdzieś ukryty samolot. Ekipa powinna już być w drodze.
Barb się skrzywiła. Pete’a rozbolała głowa. Łyknął aspirynę i popił szkocką.
Miewał paskudne bóle głowy – chroniczne – zaczęły się od szantażu Jacka. Szantaż nie wypalił. Pete świsnął trochę mafijnej heroiny. Pomógł mu jeden gość z CIA.
Kemper Cathcart Boyd.
Byli ze sobą très blisko. Mieli kontakty z mafią. Znali Sama G. Pracowali dla Carlosa M. Pracowali dla Santa Trafficantego. Wszyscy nienawidzili komuchów. Wszyscy kochali Kubę. Wszyscy nienawidzili Brodacza.
Kasa i terytorium – dwie pieczenie na jednym ogniu. Stuknijmy Brodacza. Otwórzmy na nowo nasze kasyna.
Santo i Sam zaczęli grać na dwie strony. Zaczęli podlizywać się Castro. Kupili herę od Brata Raúla.
Carlos pozostał czysty. Nie olał la Causa.
Pete i Boyd świsnęli prochy. Sam i Santo ich przycykali. Do Pete’a dotarły słuchy: przez tę ich kradzież szlag trafił interes z Fidelem.
Carlos się do tego nie mieszał. Biznes to biznes. Prawo mafii było ponad wszelkimi wielkimi sprawami.
Wszyscy oni nienawidzili Bobby’ego. Wszyscy nienawidzili Jacka. Jack orżnął ich z Zatoką Świń. Jack robił naloty na obozy kubańskich uchodźców. Jack podlizywał się Brodaczowi.
Bobby deportował Carlosa. Bobby gnębił mafię na très wielką skalę. Carlos nienawidził Jacka i Bobby’ego – molto bravissimo.
Nienawidził ich także Ward Littell. Ward przeszmuglował Carlosa z powrotem. Ward został jego totumfackim. Ward zajął się jego procesem o deportację.
Ward powiedział: „Stuknijmy Jacka”. Carlosowi się spodobało. Carlos pogadał z Santem i Samem.
Im też się spodobało.
Santo i Sam mieli własne plany. Powiedzieli: „Stuknijmy Pete’a i Boyda. Chcemy odzyskać herę. Chcemy zemsty”.
Ward pogadał z Samem i Carlosem. Ward wstawił się za Pete’em. Chłopcy odpuścili swój morderczy plan.
Haczyk: darujemy wam życie. Będziecie nam dłużni.