James Ellroy

Sześć tysięcy gotówką


Скачать книгу

Jedna ręka – obandażowana – bez kciuka.

      Miał identyfikator: „Świadek Lee Bowers”.

      Bowers mówił. Bowersowi łamał się głos.

      – Przebywałem w wieży tuż przed strzałem… i… tego… naprawdę niczego nie widziałem.

      Bowers znikł. Pojawiła się reklamowa kreskówka. Bóbr Bucky kłapał szczęką. Wyciskał pastę do zębów.

      Wayne’owi zrobiło się zimno – poczuł dreszcze – jakby miał lód w gaciach.

      Jakiś gliniarz spytał:

      – Nic panu nie jest? Zbladł pan jak ściana.

      Wayne pożyczył z Wydziału Policji samochód. Wayne pojechał sam.

      Dowiedział się o drogę. Harvey Street znajdowała się w Czarnogrodzie. Gliniarze nazywali to miejsce Kongo albo Asfaltydą.

      Bowers i Moore – powtórz to – bardzo powooooli.

      Wayne spróbował – to było łatwe – pryszcz.

      Moore był świrem. Moore był skorumpowany. Moore żłopał ciągle piwo. Być może handlował prochami. Być może przyjmował zakłady. Bowers też mógł być skorumpowany. Pokłócili się. Moore się wkurzył. Moore odciął mu kciuk.

      Wayne dojechał do Czarnogrodu. Wayne znalazł Harvey Street. Syfiasta okolica – szałasy i nory – niewydzielone, nieutwardzone podwórza.

      Numer 8819: kompletny bezruch i ciemność.

      Zaparkował przed domem. Włączył długie. Świeciły na jedyne okno: zero rolet/ zero mebli/ zero firanek.

      Wayne wysiadł. Wayne chwycił latarkę. Wayne okrążył budę. Przeszedł przez podwórze. Wpadł na jakieś meble.

      Jeden wielki bajzel – jak na podwórzowej wyprzedaży. Kanapy i fotele – tandeta.

      Zaklął. Światło latarki obudziło kurę. Napuszyła się. Pokazała pazury. Zagdakała.

      Wayne kopnął poduszkę. Jakieś światło padło na niego. Jakiś facet się zaśmiał.

      – To teraz moja własność. Mam kwit, który to potwierdza.

      Wayne zasłonił oczy.

      – Wendell Durfee to panu sprzedał?

      – Zgadza się. On i Rochelle.

      – Powiedział, dokąd się wynoszą?

      Facet zakaszlał.

      – Poza jurysdykcję tych południowych wsioków.

      Wayne podszedł. Facet był tłustym Mulatem. Obrócił latarkę. Snop światła podskoczył.

      Wayne powiedział:

      – Nie jestem z Wydziału Policji Dallas.

      Facet postukał w jego odznakę.

      – Bo jest pan tym gościem z Vegas, który szuka Wendella.

      Wayne się uśmiechnął. I rozpiął marynarkę. I poprawił pasek. Facet włączył światło na werandzie. Podwórze zajaśniało. Pojawił się pitbull.

      Cętki i mięśnie. Szczęki mocne jak imadło.

      Wayne rzekł:

      – Ładny pies.

      Facet rzekł:

      – Lubił Wendella, więc i ja go lubiłem.

      Wayne podszedł. Pit polizał go po ręce. Wayne podrapał go za uszami.

      Facet rzekł:

      – Ale nie zawsze stosuję tę zasadę.

      Pitowi się spodobało. Pit przewrócił się na grzbiet i zaczął przebierać łapami.

      – Bo jestem policjantem?

      – Bo Wendell powiedział mi, jak pracujecie.

      – Wendell próbował mnie zabić, panie…

      – Jestem Willis Beaudine, a Wendell próbował pana zabić, bo pan próbował zabić jego. A teraz niech mi pan powie, że Rada Zarządców Kasyn nie sypnęła panu ekstra kasą, wysyłając pana na to polowanie na Wendella.

      Wayne przysiadł na stopniach werandy. Pit trącał go nosem.

      Beaudine powiedział:

      – Psy dają się nabrać tak samo łatwo jak ludzie…

      – I mówi pan, że Wendell i Rochelle prysnęli do Meksyku.

      Beaudine się uśmiechnął.

      – Razem z dzieciakami. Mam zgadywać? Założę się, że dokładnie w tej sekundzie siedzą w sombrerach na leżakach i mają niezły ubaw.

      Wayne pokręcił głową.

      – Kolorowym nie jest tam łatwo. Meksykanie nienawidzą ich tak samo jak niektórzy ludzie w Vegas.

      Beaudine pokręcił głową.

      – Jak większość ludzi albo i wszyscy, chciał pan powiedzieć. Tak jak tamten rozdający, którego Wendell pociachał. Ten sam facio, który nie pozwala kolorowym sikać w swojej łazience, ten sam facio, który pobił staruszkę, bo sprzedawała na jego parkingu naszą prasę.

      Wayne się rozejrzał. Meble na podwórzu zbierały kurz. Meble na podwórzu cuchnęły.

      Rozsypane jedzenie. Wóda. Psie zapachy. Odrapane drewno i porozpruwana tapicerka.

      Wayne się przeciągnął. Zatkane ucho się odblokowało. Wpadł na pewien Szaloooony Pomysł.

      – Może pan dla mnie zadzwonić pod numer zamiejscowy?

      Beaudine podciągnął spodnie.

      – Jasne… chyba mogę.

      – Posterunek straży granicznej w Laredo. Z przywołaniem. Niech pan poprosi dowódcę zmiany.

      Beaudine podciągnął spodnie. Wayne się uśmiechnął. Beaudine strzelił paskiem – głośno.

      Szaleeeeeństwo…

      Beaudine wszedł do środka. Włączył tam jakieś lampy. Wreszcie wykręcił numer. Wayne pogłaskał pita. Pit dał mu buzi. Pit przejechał mu po twarzy jęzorem.

      Beaudine przyciągnął do drzwi telefon. Sznur się napiął. Wayne złapał słuchawkę.

      – Kapitanie?

      – Tak? Kto mówi?

      – Sierżant Tedrow z Wydziału Policji Las Vegas.

      – O, cholera. Miałem nadzieję, że pan zadzwoni, jak już będziemy mieli dobre wieści.

      – A są jakieś złe?

      – Tak. Pański zbieg, kobieta z dwójką dzieci, próbowała przekroczyć granicę w McAllen jakąś godzinę temu, ale ją zawróciliśmy. Jechał z nimi i ten pański chłoptaś, ale był zamroczony i nikt go na czas nie rozpoznał. Porucznik Fritsch przesłał nam teleksem jego zdjęcie, tyle że nie kapnęliśmy się, dopóki…

      Wayne się rozłączył. Beaudine chwycił telefon. Beaudine strzelił paskiem – mocno.

      – Lepiej, żeby to było coś dobrego. Ta rozmowa kosztowała dwa dolce.

      Wayne wyciągnął portfel. Wayne wygrzebał dwa dolary.

      – Jak spróbuje przekroczyć granicę jeszcze raz, to go złapią. Ale jeśli wróci tutaj, niech pan mu powie, że przyjdę do niego sam.

      Beaudine podciągnął spodnie.

      – Po co miałby pan tak ryzykować dla Wendella?

      – Lubi mnie pański pies. Powiedzmy, że dlatego.

      Bar