ziewnął.
– Guy się stacza. Zwykle lepiej ukrywa nazwiska.
Littell pokręcił głową.
– To pan Hoover go wydał. Miał teczkę Tippita. Domyślił się, że Moore musi być gdzieś blisko.
– To twoja własna interpretacja, co? Hoover nie mógł być aż tak konkretny.
– Nigdy nie jest.
Pete strzelił palcami.
– Jak bardzo się boisz?
– Raz bardziej, raz mniej, ale nie pogardziłbym jakąś miłą wiadomością.
Pete zapalił papierosa.
– Rogersowi udało się dotrzeć do Juarez. Ten zawodowy strzelec dotarł do granicy, ale straż go zatrzymała i sprawdziła paszport. Guy mówił, że to rodowity Francuz.
Littell rzekł:
– Guy za dużo gada.
– Boi się. Wie, że Carlos myśli sobie: „Gdybym postawił na ekipę Pete’a i Warda, nie byłoby teraz tego całego szamba”.
Littell wyczyścił okulary.
– I gdzie on jest?
– Pojechał z powrotem do Nowego Orleanu. Ma nerwy w strzępach i łyka prochy na uspokojenie jak jakiś pieprzony ćpun. Całe to gówno jest teraz na jego głowie i on to wie.
Littell rzekł:
– I?
Pete uchylił okno. Wpadło zimne powietrze.
– I co?
– Jest chyba coś więcej. Guy nie wróciłby do siebie, gdyby nie miał jakiegoś usprawiedliwienia, które mógłby wcisnąć Carlosowi.
Pete wyrzucił przez okno papierosa.
– Jack Ruby wie. Przywiózł jednego ze swoich przydupasów i jakieś babki do kryjówki. Widzieli kukły naszego celu i karabiny. Guy mówi, że powinniśmy ich rąbnąć. Myślę, że zasugeruje to Carlosowi, żeby tylko wykupić się z tego gnoju.
Littell zakaszlał. Jego puls przyspieszył. Wstrzymał oddech.
– Nie możemy sprzątnąć czterech osób będących tak blisko akcji. To by było zbyt oczywiste.
Pete się roześmiał.
– Do cholery, Ward, mów wprost. Ja nie mam odwagi zabijać cywili, więc czemu ty miałbyś ją mieć?
Littell się uśmiechnął.
– Wyłączmy może z tego Ruby’ego.
Pete wzruszył ramionami.
– Mnie też Jack ani ziębi, ani grzeje.
– A zatem kobiety. To o nich mówimy.
Pete strzelił stawami kciuków.
– I nie zamierzam się spierać. Jedną z nich już ostrzegłem, ale nie mogłem namierzyć drugiej.
– Podaj mi ich nazwiska.
– Betty McDonald i Arden jakaśtam.
Littell dotknął krawata. Littell podrapał się po karku. Przy pomocy rąk chciał opanować nerwowość. Skrzywił się mimowolnie. Przełknął. Zachłysnął się powietrzem. W pokoju było zimno. Zamknął okno.
– Zostaje Oswald.
– Tak. Jak zniknie, wszystko się skończy.
– Kiedy go przenoszą?
– O jedenastej trzydzieści. Jeśli do tej godziny nie sypnie łącznika z Guyem, będziemy mogli uznać sprawę za niebyłą.
Littell zakaszlał.
– Załatwiłem sobie rozmowę z nim w cztery oczy. Szef agentów specjalnych twierdzi, że facet nic nie powiedział, ale chcę się upewnić.
Pete pokręcił głową.
– Bzdura. Chcesz się do niego zbliżyć. Chcesz z nim przeprowadzić numer z jakimś pieprzonym rozgrzeszeniem, żebyś później mógł go udzielić samemu sobie.
In nomine patris, et filii et spiritus sancti, Amen.
– Miło, że jest ktoś, kto mnie tak dobrze zna.
Pete się roześmiał.
– Nie robię ci wyrzutów. Chcę tylko zakończyć tę pieprzoną sprawę.
Littell powiedział:
– A ten Moore. Nie ma takiej możliwości, żeby…
– Nie. On za dużo wie, za dużo pije, za dużo gada. Jakby sprzątnął Oswalda, trzeba by też sprzątnąć jego. Taka jest prawda.
Littell spojrzał na zegarek. Cholera – 1.40, środek nocy.
– Ale to policjant. Może mieć dostęp do celi w podziemiu.
– Nie. Jest zbyt szalony. Pracuje nad jakąś ekstradycją z jednym gliniarzem z Vegas i zachowuje się wobec faceta w najgorszy możliwy sposób. Nie o kogoś takiego nam chodzi.
Littell przetarł oczy.
– Jak się ten facet nazywa? Ten glina, znaczy się.
– Wayne jakiś tam. A bo co?
– Tedrow?
Pete odparł:
– No, ale co cię to obchodzi? On nie ma z tym wszystkim nic wspólnego, a pieprzony zegar tyka.
Littell zerknął na zegarek. Carlos mu go kupił. Złoty rolex/ czysta pretensjonal…
– Ward, czy ty jesteś w jakimś pieprzonym transie?
Littell odrzekł:
– A Jack Ruby…
Pete odchylił się z krzesłem do tyłu. Zatrzeszczały nogi.
Littell ciągnął:
– Jest stuknięty. Boi się nas. Boi się mafii. Ma siedmioro rodzeństwa, które możemy zastraszyć.
Pete się uśmiechnął.
– I gliniarze wiedzą, że ma świra. Nosi przy sobie broń. Przez cały weekend plątał się po komendzie i powtarzał, że ktoś powinien zastrzelić tego komucha. Chyba setka pieprzonych dziennikarzy go słyszała.
Littell rzekł:
– Ma też problemy z urzędem skarbowym.
– Kto ci powiedział?
– Wolę tego nie zdradzać.
Zerwał się wiatr. Szyba w oknie zadygotała.
Pete rzekł:
– I?
– I co?
– Jest chyba coś więcej. Chcę wiedzieć, dlaczego podejmiesz to ryzyko z psycholem, który zna nas obu.
Cherchez la femme, Pierre 7.
– To będzie taka wiadomość. Zaszyfrowana wiadomość dla każdego, kto tylko był w tamtej kryjówce, że ma wiać.
9
(Dallas, 24 listopada 1963)
Weszła Barb. Miała na sobie jego prochowiec. Za długie rękawy. Za szerokie ramiona. Ciągnący się niemal po ziemi dół. Rzuciła:
– Cholera.
Pete spojrzał na jej lewą dłoń. Ujrzał obrączkę.
Podniosła rękę.
– Nie myśl, że się gdzieś wybieram. Staram się po prostu do tego przywyknąć.
Pete