my nie lubimy porażek i bardzo nam przykro, że musimy skasować całą twoją rodzinę.
Jack powiedział:
– Nie.
Pete:
– Znajdziemy twoim pieskom jakiś miły dom. Ucieszą się, jak cię zobaczą, gdy wyjdziesz.
Ward:
– Albo cię zabijemy.
Pete:
– Skończą się twoje kłopoty z urzędem skarbowym.
Ward:
– Albo wszyscy, których kochasz, zginą.
Jack powiedział:
– Nie.
Pete strzelił knykciami. Ward wyciągnął zza paska pałkę – kawał giętkiej rury wypełnionej grubym śrutem.
Jack wstał. Pete go posadził.
Jack sięgnął po flaszkę. Pete wylał jej zawartość. Zachował tylko coś na popitkę.
Jack powiedział:
– Nie. Nie nie nie nie nie.
Ward zdzielił go pałką – raz po żebrach – łup.
Jack się zwinął. Jack ucałował gwiazdę Dawida. Jack ugryzł się w język.
Ward chwycił go za pas. Ward go powlókł. Ward wrzucił go do kantorka. Ward kopniakiem zamknął drzwi.
Pete się śmiał. Jack zgubił but i spinkę do krawata. Ward zgubił okulary.
Pete słyszał głuche uderzenia. Jack wrzeszczał. Psy się obudziły. Pete łyknął aspirynę i popił whisky. Psy jazgotały. Zrobił się wielki harmider.
Pete zamknął oczy. Pete rozmasował kark. Pete zmagał się z bólem głowy – kurwa mać.
Poczuł dym. Otworzył oczy. Dym płynął przez kratkę wentylacyjną w ścianie. Wylatywał też tamtędy popiół.
Arden…
Ward wziął Jacka na stronę. Pete wiedział dlaczego. Rób, czego chcemy/ rób, czego ja chcę/ ani słowa o NIEJ. I spalił akta Jacka. Spalił JEJ nazwisko. Spalił Arden – JAK-JEJ-TAM?
Jack wrzeszczał. Psy ujadały. Dym płynął przez kratkę. Dym sączył się i rozlewał po pomieszczeniu.
Drzwi się otworzyły. Dym buchnął. Wyfrunęły mokre drobinki popiołu. Szum wody w zlewie. Wrzaski. Potoczyły się drobne kulki.
Wyszedł Ward. Z jego pałki sypał się śrut. Z rury kapała krew. Ward się zatoczył. Przetarł oczy. Nadepnął na swoje okulary.
Powiedział:
– On to zrobi.
10
(Dallas, 24 listopada 1963)
Kac.
Od światła w pokoju bolały oczy. Od dźwięku telewizora bolały uszy. Mógł pomóc alka-seltzer. Wayne popijał i w myślach odtwarzał walkę.
Zamachnął się. Walnął Moore’a. Moore zamachnął się, oślepiony burbonem. Pete wszedł pomiędzy nich. Miał, kurwa, niezły ubaw.
Wayne oglądał telewizję. Obsługa się spóźniała – w tym hotelu to normalka.
Jakiś gliniarz miał mikrofon pod nosem. Mówił: „Przenosimy go. Proszę zrobić przejście”.
Willis Beaudine nie zadzwonił. Zadzwonił Buddy Fritsch. Buddy był informowany na bieżąco. Buddy rozmawiał ze strażnikami na granicy.
Wendell Durfee – wciąż na wolności.
Wayne przedstawił swój plan: mam wóz/ pojadę do McAllen/ dogadam się z tamtejszymi strażnikami.
Fritsch powiedział: „Weź ze sobą Moore’a. Jeśli stukniesz tego czarnucha, lepiej, żeby jakiś teksański glina był na twoje usługi”.
Wayne się spierał. Wayne niemal to powiedział: „Mój plan to lipa”.
Fritsch powiedział: „Sprzątnij go. Wreszcie, kurwa, na siebie zarób”.
Fritsch wygrał. Wayne przegrał. Grał na zwłokę. Oglądał telewizję. Do Moore’a w ogóle nie zadzwonił.
Wayne popijał alka-seltzer. Oglądał gliniarzy w stetsonach. Obraz w telewizorze zaczął skakać.
Walnął w pudło. Poruszył pokrętłami. Obraz się uspokoił.
Pojawił się Oswald. Oswald zakuty w kajdanki. Dwóch gliniarzy po bokach. Prowadzili go przez podziemie.
Wyskoczył jakiś facet. Ciemny garnitur, fedora. Wyciągnięte prawe ramię. Zrobił krok w przód. Wycelował pistolet. Strzelił bez pudła.
Wayne zamrugał. To się działo naprawdę – o, kurwa.
Oswald zgiął się wpół. Oswald jęknął:
– Oooo…
Gliniarze zamrugali. To się działo naprawdę – o, kurwa.
Zamieszanie. Ścisk. Strzelec na ziemi. Na brzuchu. Rozbrojony. Przyduszony płasko do posadzki.
Jeszcze raz… Zdaje się, że…
Kapelusz. Sylwetka. Profil. Ciemne oczy. Tusza.
Wayne chwycił telewizor. Potrząsnął nim. Skupił wzrok.
Sylwetka się powiększyła. Twarz ukazała się w pełni. Ktoś wrzasnął:
– Jack!
Nie. Ten dupek Jack Ruby – klub z dziwkami/ psie gówna/ ten…
Ktoś wrzasnął:
– Jack!
Jakiś facet zerwał mu kapelusz. Gliniarze go obezwładnili. Skuli. Postawili. Obszukali jego spodnie.
Obraz zaczął skakać. Lampy zaiskrzyły. Zadzwonił pieprzony telefon.
Obraz się uspokoił. Jakiś pismak wrzeszczał:
– Miejscowy klub nocny…
Wayne wstał. Wayne się potknął. Wayne złapał telefon. Wayne szarpnął słuchawkę.
– Słucham. Tedrow.
– Mówi Willis Beaudine. Pamiętasz pan, spotkaliśmy się…
– No, pamiętam.
– To dobrze, bo Wendell zgadza się na tę pańską propozycję. Nie wie, dlaczego pan to robisz, ale powiedziałem mu, że mój pies pana lubi.
Dźwięk zdechł. Jack poruszał ustami. Wielcy gliniarze obstawili go z dwóch stron.
Beaudine spytał:
– Facet, jesteś tam?
– Jestem.
– To dobrze. To bądź pan na parkingu numer 10 przy międzystanowej I-35, sto trzydzieści kilometrów na południe od Dallas. Powiedzmy o trzeciej. Aha, Wendell chce wiedzieć, czy masz pan kasę…
Gliniarze górowali nad Jackiem – wielkie byki – po jakieś metr dziewięćdziesiąt w butach.
– Hej, facet. Jesteś tam?
– Niech pan mu powie, że mam sześć tysięcy.
– Hej, musisz pan lubić tę robotę.
Wayne się rozłączył. Obraz w telewizorze podskoczył. Oswalda nieśli w białym prześcieradle na łóżko.
11
(Dallas, 24 listopada 1963)
Widział to na żywo.
Włączył Kanał 4. Mrużył oczy, by coś zobaczyć. Potłukł