ci się udał ostatni występ.
Barb zrzuciła płaszcz.
– Twist się skończył, tylko Dallas jeszcze o tym nie wie…
Pete się przeciągnął. Koszula na brzuchu mu się rozchyliła. Barb zobaczyła spluwę.
– Wychodzisz.
– To nie potrwa długo. Zastanawiam się tylko, gdzie ty będziesz, kiedy wrócę…
– A ja zastanawiam się, kto jeszcze wie. Ja wiem, więc muszą być inni.
Jego ból głowy powrócił. Jego ból głowy znalazł sobie nową pożywkę.
– Każdy, kto wie, ma w tym jakiś udział. To się nazywa tajemnica poliszynela.
Barb rzekła:
– Boję się.
– Nie myśl o tym. Wiem, co robić.
– Nie wiesz. Nigdy przedtem nic takiego się nie wydarzyło.
Pete zapewnił:
– Wszystko będzie dobrze.
Barb odrzekła:
– Bzdura.
Ward się spóźniał. Pete obserwował klub Carousel.
Stał dwa wejścia dalej. Jack Ruby wyganiał gliniarzy i dziwki. Wychodzili parami. Ładowali się do aut. Dziwki pobrzękiwały kluczykami.
Jack zamykał klub. Jack dłubał ołówkiem w uszach. Wykopał psi bobek na ulicę.
Jack wszedł z powrotem do środka. Jack gadał do swoich kundli. Gadał bardzo głośno.
Było zimno. Było wietrznie. W powietrzu wirowały śmieci pozostałe po kawalkadzie: pudełka po zapałkach/ confetti/ chorągiewki z Jackiem & Jackie.
Ward się spóźniał. Ward mógł być z „Arden”.
Ledwo opuścił pokój Warda, usłyszał telefon. Ward popychał go do działania. Widział Warda z Arden. Oni go nie widzieli. I sprzedał Wardowi opowieść o kryjówce.
Powiedział: „Arden”. I Ward się zagotował. Napuścił Warda na Ruby’ego. Ward nie zagrał w otwarte karty.
Pieprzyć to – przynajmniej na razie.
Psy Jacka ujadały. Jack gadał do nich jak do dzieci. W jidysz. Jazgot niósł się na zewnątrz. Podjechała bryka FBI. Wysiadł Ward. Kieszenie marynarki miał wypchane.
Podszedł. Rozładował kieszenie – rekwizyty twardego gliniarza.
Kastet/ sznur/ meksykański sprężynowiec.
– To z depozytu Wydziału Policji. Nikt mnie nie widział.
– Przemyślałeś to.
Ward z powrotem spakował rekwizyty.
– To w razie gdyby się nie zgodził.
Pete zapalił papierosa.
– Pociachamy go i upozorujemy włamanie.
Zaskamlał pies. Ward się wzdrygnął. Pete zaciągnął się papierosem. Końcówka zajaśniała czerwienią.
Podeszli. Ward zastukał do drzwi. Pete zawołał, przeciągając z teksańska samogłoski:
– Jack! Hej, Jack, chyba zostawiłem tu portfel!
Zaszczekały psy. Drzwi się otworzyły. Pojawił się Jack. Zobaczył ich. Powiedział:
– O! – Szczęka mu opadła i tak już została.
Pete pstryknął niedopałkiem do środka. Jack zakrztusił się dymem. Jack zakaszlał i splunął flegmą.
Pete zamknął drzwi. Ward złapał Jacka. Pete go szturchnął. Pete go obszukał. Pete wyciągnął mu spluwę zza pasa.
Ward go uderzył. Jack upadł. Jack się skulił i zassał głośno powietrze.
Wszędzie biegały psy. Psy siedziały też przy wybiegu. Ward złapał spluwę. Wyrzucił pięć nabojów.
Przykląkł. Jack zobaczył spluwę. Jack zobaczył jeden nabój. Ward zamknął bębenek. Ward zakręcił. Ward wycelował w głowę Jacka.
Nacisnął spust. Kurek pstryknął. Jack załkał i zassał powietrze. Ward zakręcił bębenkiem. Ward nacisnął na spust. Ward strzelił na sucho w głowę Jacka.
Pete powiedział:
– Sprzątniesz Oswalda.
Jack załkał. Jack zakrył uszy. Jack pokręcił głową. Pete chwycił go za pas. Pete go podniósł. Jack wierzgał, kopał krzesła i stoły.
Ward podszedł. Pete upuścił Jacka przy wybiegu. Psy ujadały i warczały.
Pete podszedł do baru. Złapał butelkę whisky. Złapał garść psich przysmaków. Rozsypał przysmaki po podłodze. Psy się na nie rzuciły. Ward wlepił wzrok we flaszkę. Ward był alkoholikiem. Ward był na odwyku. Gorzała robiła z niego łamagę.
Przysunęli krzesła. Jack łkał. Jack wycierał kinola. Psy pożerały przysmaki. Psy dreptały i sapały. Psy srały jakby nigdy nic przy wybiegu.
Jack usiadł. Jack opasał rękoma kolana. Jack wcisnął plecy w szczeble oparcia. Pete złapał jakąś bezpańską szklankę. Pete wrzucił jakieś resztki lodu i nalał whisky.
Jack przyglądał się własnym butom. Jack ściskał zawieszoną na łańcuszku gwiazdę Dawida.
Pete powiedział:
– Lechaim!
Jack podniósł wzrok. Pete zakołysał szklanką. Jack pokręcił głową. Ward zakręcił bębenkiem. I odciągnął kurek.
Jack złapał szklankę. Ręka mu drżała. Pete wcisnął mu szklankę do ust. Jack wypił. Jack zakaszlał i sapnął. Jack nie wypluł.
Ward powiedział:
– Przez cały weekend gadałeś, że ktoś to powinien zrobić.
Pete powiedział:
– Dostaniesz za to najwyżej półtora roku. A jak wyjdziesz, zorganizują ci triumfalny przejazd przez miasto.
Ward:
– To miasto będzie twoje.
Pete:
– On stuknął tego całego Tippita. Będą cię wielbić wszyscy gliniarze w Dallas.
Ward:
– Skończą się twoje problemy finansowe.
Pete:
– Zastanów się. Nieopodatkowana dożywotnia emerytura.
Jack powiedział:
– Nie. – Pokręcił głową.
Ward machnął pistoletem. Ward zakręcił bębenkiem. Ward wycelował w głowę Jacka. Nacisnął spust dwukrotnie. Dwa razy puste komory.
Jack łkał. Jack się modlił – monotonną żydowszczyzną.
Pete nalał mu jeszcze – whisky, tak na trzy palce – Jack pokręcił głową. Pete złapał go za kark. Otworzył mu gębę. Wlał mu whisky do gardła.
Jack nie wypluł. Zakaszlał tylko i sapnął.
Pete powiedział:
– Wyremontujemy klub i pozwolimy go prowadzić twojej siostrze Evie.
Ward powiedział:
– Albo wykończymy całe twoje rodzeństwo.
Pete:
– Zarobi tu fortunę. Ten lokal stanie się miejscem kultu dla całego narodu.
Ward:
– Albo