był absolutnie idealny. Zupełnie jakby byli jedynymi gośćmi w dwudziestogwiazdkowym hotelu, z którego nikt nigdy nie każe im się wyprowadzić. Eliot był w siódmym niebie. Tu miał wszystko, co tak kochał w Brakebills – wino, jedzenie, ceremoniał – plus zero pracy. Eliot uwielbiał być królem.
Quentin też, choć zrobił się niespokojny. Szukał czegoś, mimo że nie wiedział czego. Ale kiedy w okolicach zamku zauważono Jasnowidzącego Zająca, postanowił zrobić sobie dzień wolny od nicnierobienia. Chciał go złapać.
Jasnowidzący Zając należał do Niepowtarzalnych Zwierząt z Fillory. Było ich dwanaście – wśród nich Ujadająca Bestia, która kiedyś spełniła trzy życzenia Quentina, i Wielki Ptak Pokoju, niezgrabny nielot podobny do kazuara, który mógł powstrzymać starcie, jeśli pojawił się pomiędzy wrogimi armiami. Każde z tych stworzeń było jedyne w swoim rodzaju – stąd nazwa – i każde miało jakiś szczególny dar. Niewidzialny Waran to była duża jaszczurka, która mogła na rok uczynić cię niewidzialnym, jeśli właśnie tego chciałeś.
Ludzie rzadko widywali Niepowtarzalne Zwierzęta, nie mówiąc już o ich łapaniu, dlatego opowiadano o nich najróżniejsze bzdury. Nikt nie wiedział, skąd pochodziły ani jaki był cel ich istnienia, o ile w ogóle jakiś był. Istniały od zawsze, jako stały element tutejszego magicznego krajobrazu. Wszystko wskazywało na to, że są nieśmiertelne. Dar Jasnowidzącego Zająca polegał na tym, że przepowiadał przyszłość osobie, która go złapała – przynajmniej według legendy, bo od wieków nikt go nie złapał.
Oczywiście w tej chwili przyszłość nie wydawała się sprawą pilną. Quentin miał dość wyrobiony pogląd na to, jak będzie wyglądała w jego przypadku. Mniej więcej tak samo, jak w tej chwili. Wiódł dobre życie.
Ruszyli tropem zająca wcześnie rano, kiedy jeszcze leżała rosa. Śpiewali Zabić króliczka na melodię Cwału Walkirii, naśladując wadę wymowy Elmera Fudda, myśliwego z kreskówek Looney Tunes. Zając prowadził ich za sobą przez las, zygzakując, zamierając w bezruchu, ruszając dalej, biegając w kółko i cofając się po własnych śladach, kryjąc się po krzakach albo przebiegając im drogę. Przez całe kilometry. Raz po raz.
– Eliot chyba nie zamierza wrócić, Janet – stwierdziła Julia.
Ostatnio nie mówiła wiele, nabrała natomiast irytującego zwyczaju zwracania się cały czas do wszystkich po imieniu.
– No cóż, skoro nie możemy wytropić zająca, może uda nam się przynajmniej wytropić Eliota – Janet delikatnie skłoniła swego wierzchowca, by zjechał ze ścieżki w las. Miała na sobie zieloną bluzkę z wielkim dekoltem i męskie skórzane spodnie. Jej męskie stroje wywołały w tym sezonie prawdziwy skandal na dworze.
Julia nie jechała na koniu, tylko na wielkim puszystym czworonogu, którego nazywała wiwerą. Wyglądał zupełnie jak normalna wiwera, długa, brązowa i podobna do kota, z grzbietem wygiętym w łuk, tyle że był wielkości konia. Quentin podejrzewał, że potrafi mówić – miała nieco zbyt bystre spojrzenie i zawsze przysłuchiwała się ich rozmowom z nadmiernym zainteresowaniem.
Nieustraszona nie chciała jechać za wiwerą, ze względu na jej piżmowy, niekoński zapach, ale po paru chwilach przepychanek zrobiła, co jej kazał, choć złośliwie kroczyła na zupełnie sztywnych nogach.
– Nie widziałam żadnych driad – stwierdziła Janet. – Myślałam, że tu będą driady.
– Ja też nie widziałem – odparł Quentin. – Nie widuje się ich już w Puszczy Królowych.
Wielka szkoda. Lubił driady, tajemnicze nimfy, które strzegły dębów. Człowiek naprawdę czuł, że jest w zaczarowanej krainie, kiedy piękna kobieta, ubrana w kusą sukienkę uszytą z liści, nagle zeskakiwała z drzewa.
– Myślałem, że może pomogą nam go złapać. Julio, nie możesz jakiejś zawołać czy wezwać, czy coś?
– Możesz je sobie wołać, ile chcesz, Quentinie. One nie przyjdą.
– A tak się kłóciły o przydziały ziemi – parsknęła Janet. – I gdzie się podziały, pytam, skoro tu ich nie ma? Jest może jakaś inna, fajniejsza i bardziej magiczna puszcza, gdzie wszystkie poszły straszyć?
– Driady to nie są duchy, żeby straszyć – powiedziała Julia. – To są nimfy.
Konie szły tarasem przecinającym zbocze wzgórza, zbyt równym, żeby mógł być dziełem natury. To pewnie umocnienia, diabli wiedzą jak stare.
– Może powinniśmy zakazać im wyjazdów – stwierdziła Janet. – Nie wiem, przygotować pakiet przywilejów socjalnych albo zatrzymywać je na granicy. To draństwo, że w Puszczy Królowych nie ma już driad.
– Życzę ci powodzenia, Janet – odparła Julia. – Driady potrafią walczyć. Mają skórę twardą jak drewno. I kije.
– Nigdy nie widziałem walczącej driady – zauważył Quentin.
– To dlatego, że nikt nie jest na tyle głupi, żeby je prowokować, Quentinie.
Dotrwawszy do pointy, wiwera uznała, że chwila jest właściwa, by pomknąć naprzód. Dwa krzepkie dęby odchyliły się usłużnie na bok, żeby Julia mogła między nimi przejechać, a potem wróciły do pionu, zmuszając Janet i Quentina do objechania ich naokoło.
– Tylko jej posłuchaj – złościła się Janet. – Całkiem się zasymilowała! Mam dość tego jej gówna jestem-bardziej-filloriańska-niż-wy. Widziałeś, jak gadała z tym pieprzonym ptakiem?
– Och, daj jej spokój. Julia jest w porządku – powiedział Quentin.
Julia nie studiowała magii tak jak oni, nie przeszła przez bezpieczny, uporządkowany system edukacyjny magicznego świata. Chodziła do liceum razem z Quentinem, ale oblała egzamin wstępny do Brakebills. Dlatego została wiedźmą: nauczyła się magii sama, poza systemem. Jej magia nie była oficjalna, zinstytucjonalizowana. W niektórych dziedzinach Julia miała ogromne braki, a jej technika była tak prymitywna, że czasami dziwił się, że w ogóle działa.
Ale wiedziała również rzeczy, o których Quentin i inni nie mieli pojęcia. Nikt nie stał jej przez cztery lata nad głową i nie pilnował, żeby kolorowała obrazki, trzymając się linii. Rozmawiała z ludźmi, do których Quentin w życiu by się nie odezwał, nauczyła się rzeczy, których jego nauczyciele nigdy nie pozwoliliby mu tknąć. Jej magia miała ostre, poszarpane brzegi, które nigdy nie zostały wyrównane.
Ów odmienny rodzaj edukacji sprawił, że sama też była inna. Mówiła inaczej. Brakebills nauczyło ich traktować magię żartobliwie i z ironią, ale Julia brała ją śmiertelnie poważnie. Była kwintesencją gotyku, ubierała się w czarne suknie ślubne i malowała oczy czarnym eyelinerem. Janet i Eliot uważali, że to śmieszne, ale Quentinowi się podobało. Miał do niej słabość. Julia była dziwaczna i mroczna, a Fillory sprawiło, że cała reszta, łącznie z nim, była taka świetlista i jasna. Podobało mu się, że Julia nie jest tak do końca w porządku i że guzik ją obchodzi, kto o tym wie.
Fillorianom też to się podobało. Julia świetnie się z nimi rozumiała, szczególnie z tymi co bardziej egzotycznymi, duchami, nimfami i dżinami, a nawet z tymi jeszcze dziwniejszymi i ekstremalnymi – bytami z mrocznej strefy pomiędzy życiem biologicznym a czysto magicznym. Była ich królową czarownicą, a oni ją uwielbiali.
Ale niestandardowe wykształcenie kosztowało Julię coś, co trudno było określić. Cokolwiek to było, wywarło na nią ogromny wpływ. Sprawiała wrażenie, jakby ani nie chciała, ani nie potrzebowała towarzystwa ludzi. W środku uroczystej kolacji czy królewskiego balu, czy nawet zwykłej rozmowy nagle traciła zainteresowanie i po prostu odchodziła. Zdarzało się to coraz częściej. Czasami Quentin zastanawiał się, jak kosztowna była jej edukacja i w jaki sposób za nią zapłaciła, ale kiedy ją o to pytał, unikała odpowiedzi. Niekiedy zastanawiał się też, czy się