Lev Grossman

Król magii


Скачать книгу

Oddam wszystko, byle nie wiedzieć, skąd to wiesz.

      – To pomagało w wielu sprawach.

      – Mam teorię – wtrącił się pospiesznie Quentin. – Może to robota Fenwicków? Są na nas wściekli, odkąd się tu zjawiliśmy.

      Fenwickowie byli najstarszym z rodów, które kierowały sprawami w Fillory przed powrotem brakebillczyków. Nie byli szczęśliwi, że wykopano ich z Zamku Białoszczytego, ale nie mieli wystarczająco dużego kapitału politycznego, by coś z tym zrobić. Zadowolili się więc knowaniami na dworze.

      – Zabójstwo to byłby dla Fenwicków wielki krok naprzód – stwierdził Eliot. – Nie mają praktycznie żadnego znaczenia.

      – I dlaczego mieliby zabić właśnie Jollyby’ego? – spytała Janet.

      – Wszyscy go kochali.

      – Może ich celem było któreś z nas, a nie on? – wyraził przypuszczenie Quentin. – Może to jedno z nas miało złapać zająca? No bo wiecie, już próbują rozpuścić plotkę, że to my go załatwiliśmy.

      – Ale jak niby planowali to zrobić? – spytał Eliot. – Chcesz powiedzieć, że nasłali na nas królika zabójcę?

      – Nie mogli wysłać Jasnowidzącego Zająca, Eliocie – powiedziała Julia. – Niepowtarzalne Zwierzęta nie ingerują w sprawy ludzi.

      – Może to wcale nie był Jasnowidzący Zając, może to był ktoś w ciele zająca. Zającołak. Jezu, nie wiem! – Quentin pomasował sobie skronie. A mogli zapolować na tę głupią jaszczurkę! Był wściekły na siebie, że zapomniał, jakie jest Fillory. Pozwolił sobie uwierzyć, że wszystko zmieniło się tu na lepsze, odkąd Alice zabiła Martina Chatwina, że nie ma już trupów i tragedii, i traumy, i co tam jeszcze powiedział ten królik. Ale to wszystko nadal tu było. Nie tak jak w książkach. Et in Arcadia ego.

      A choć wiedział, że to szaleństwo, nie mógł się pozbyć niejasnego i dziecinnego uczucia, że Jollyby zginął z jego winy, że to by się nie stało, gdyby nie kusiła go ta przygoda. Albo może nie dość kusiła? Jakie zasady obowiązywały? Może powinien był jednak wyjść na tę polanę? Może to jemu była pisana śmierć? Miał wyjść na polanę i umrzeć, ale nie wyszedł, więc umarł Jollyby.

      – Może nie ma wyjaśnienia? – powiedział na głos. – Może to po prostu tajemnica? Kolejny szalony przystanek w Magical Mystery Tour1 po Fillory? Nie było żadnej przyczyny, po prostu tak się stało. Nie można tego wyjaśnić.

      Eliota to nie zadowoliło. Wprawdzie pozostał dawnym Eliotem, leniwym moczymordą z Brakebills, ale kiedy został Najwyższym Królem, ujawniły się w nim przerażające skłonności do pedantyzmu.

      – Nie możemy dopuścić, by w królestwie pojawiały się przypadki niewytłumaczalnych zgonów – oświadczył. – Tak nie może być. – Odchrząknął. – Oto co się stanie: nastraszę Fenwicków, tak na wszelki wypadek. Niewiele do tego trzeba, bo to banda wymuskanych cipć. I mówię to z całą odpowiedzialnością wymuskanej cipci.

      – A jeśli to nie zadziała? – spytała Janet.

      – Wówczas ty, Janet, przyjrzysz się Lorianom. – Loria sąsiadowała z Fillory od północy. Janet zajmowała się stosunkami zagranicznymi, Quentin przezywał ją Fillory Clinton. – W książkach to zawsze oni stali za wszelkim złem. Może próbują usunąć tutejsze władze? Głupie pseudowikingowskie fiuty. A teraz, na litość boską, porozmawiajmy przez chwilę o czym innym!

      Ale nie mieli o czym rozmawiać, więc zapadła cisza. Nikt nie był szczególnie zachwycony planem Eliota, najmniej sam Eliot, ale nie mieli lepszego. Ani nawet gorszego. Sześć godzin po zdarzeniu Julia nadal miała oczy zupełnie czarne od zaklęcia, które rzuciła w lesie. Efekt był niepokojący z powodu braku źrenic. Quentin się zastanawiał, czy teraz widzi coś, czego nie widzą inni.

      Eliot przeglądał notatki, szukał kolejnego tematu spotkania, ale ostatnio mieli nieurodzaj na tematy.

      – Już czas – stwierdziła Julia. – Musimy wyjść na balkon, Eliocie.

      Codziennie po popołudniowym spotkaniu wychodzili na balkon i machali do ludu.

      – Cholera – powiedział Eliot. – Masz rację.

      – Może dziś nie powinniśmy? – zaprotestowała Janet. – Mam wrażenie, że to niewłaściwe.

      Quentin wiedział, o co jej chodzi. Istotnie, wychodzenie na wąski balkon z uśmiechami przyklejonymi do twarzy i machanie do Fillorian, którzy zebrali się na codzienny rytuał, wydawało się nieco niewłaściwe. A jednak…

      – Powinniśmy to zrobić – powiedział. – Szczególnie dzisiaj.

      – Przyjmujemy hołdy za nicnierobienie.

      – Dajemy ludziom poczucie trwałości władzy w obliczu tragedii.

      Wyszli na wąski balkon. Na dziedzińcu zamku, daleko pod nimi na dnie pionowego spadku, zebrało się kilkuset Filloriańczyków. Z tej wysokości wyglądali nierealnie, jak lalki. Quentin pomachał.

      – Chciałbym, żebyśmy mogli zrobić dla nich coś więcej – powiedział.

      – Co mianowicie? – spytał Eliot. – Jesteśmy królami i królowymi magicznej utopii.

      Z dołu dobiegły ich słabe wiwaty. Dźwięk był przytłumiony i dochodził z oddali – przypominał muzyczkę w grających kartkach świątecznych.

      – Jakieś postępowe reformy? Chcę w czymś komuś pomóc. Gdybym był Filloriańczykiem, zdetronizowałbym sam siebie jako arystokratycznego pasożyta.

      Kiedy Quentin i pozostali zasiedli na tronach, nie bardzo wiedzieli, czego się spodziewać. Szczegóły nie zostały jasno określone – Quentin podejrzewał, że będą mieli jakieś obowiązki ceremonialne i zapewne będą odgrywać wiodącą rolę w polityce, że spocznie na nich odpowiedzialność za dobro narodu, którym władali. Ale tak naprawdę nie mieli wiele pracy.

      Dziwne, lecz Quentinowi jej brakowało. Spodziewał się, że Fillory będzie czymś w rodzaju średniowiecznej Anglii, ponieważ wyglądało jak średniowieczna Anglia, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Postanowił, że oprze się na europejskiej historii, w stopniu, w jakim ją pamiętał, i zrealizuje standardowy program oświecenia, nic nadzwyczajnego, tylko największe przeboje, by przejść do historii jako postępowy dobry król.

      Ale Fillory nie było Anglią. Przede wszystkim miało mikroskopijną populację – nie więcej niż dziesięć tysięcy ludzi, plus drugie tyle mówiących zwierząt, krasnoludów, duszków, olbrzymów i takich tam. Tak więc on i pozostali monarchowie – czy raczej tetrarchowie, zresztą wszystko jedno – byli raczej czymś w rodzaju burmistrzów małego miasteczka. A poza tym, choć magia działała na Ziemi, samo Fillory było magiczne. I na tym polegała różnica. Tu magia była częścią ekosystemu, tkwiła w pogodzie, oceanach i ziemi, niesamowicie żyznej. Jeśli chciałeś, żeby zbiory ci się nie udały, musiałeś się naprawdę mocno postarać.

      Fillory było krainą nadmiaru. Wszystko, co wymagało wyprodukowania, prędzej czy później dostarczali krasnoludowie, a oni z kolei nie byli wyzyskiwanym proletariatem przemysłowym, tylko zwyczajnie lubili robić różne rzeczy. O ile nie było się naprawdę nikczemnym tyranem, jak Martin Chatwin, w sprawach socjalnych nie miało się nic do roboty: po prostu zasoby były zbyt wielkie w stosunku do zbyt małej liczby ludzi. Jedynym brakiem, na jaki cierpiała gospodarka Fillory, okazał się chroniczny brak braków.

      W rezultacie kiedy któreś z brakebillczyków – jak ich nazywano, choć Julia nigdy nie studiowała w Brakebills, co zawsze podkreślała – próbowało zabrać się do czegoś na poważnie, okazywało się, że nie bardzo jest się do czego zabierać. Wszystko ograniczało się do rytuału, pompy i okazji. Nawet pieniądze były tylko