monarsze z wyglądu dokumenty. – Tak tu jest napisane. Jestem jej królem, a nawet nie wiem, gdzie to jest.
Janet parsknęła.
– To przy wschodnim wybrzeżu. Kawałek drogi, chyba ze dwa dni statkiem. Boże, nie wierzę, że w ogóle pozwalają ci być królem. To najbardziej na wschód wysunięty punkt imperium filloriańskiego. Tak mi się zdaje.
Eliot popatrzył ma mapę namalowaną na stole.
– Nie widzę jej.
Quentin też popatrzył na mapę. Podczas swej pierwszej wizyty w Fillory wypłynął daleko na Zachodnie Morze, po drugiej stronie kontynentu filloriańskiego, ale jego znajomość wschodu była dość powierzchowna.
– Ta mapa jest za mała – Janet wycelowała palcem w podołek Julii. – Wyspa byłaby tam, gdybyśmy mieli większy stół.
Quentin próbował ją sobie wyobrazić: niewielki skrawek białego piasku ozdobiony dekoracyjną palmą wynurzający się ze spokojnego niebieskozielonego oceanu.
– Byłaś tam? – spytał Eliot.
– Nikt tam nie był. To tylko kropka na mapie. Ktoś tam założył kolonię rybacką, jak jego statek zderzył się z tą wyspą, chyba z milion lat temu. Dlaczego piszą ci o Najdalszej Wyspie?
Eliot wrócił do papierów.
– Wygląda na to, że od dwóch lat nie płacą podatków.
– No to co? – spytała Janet. – Zapewne nie płacą, ponieważ nie mają pieniędzy.
– Wyślij im telegram – poradził Quentin. – „DRODZY NAJDALSZYCY STOP WYŚLIJCIE PIENIĄDZE STOP JEŚLI NIE MACIE PIENIĘDZY NIE WYSYŁAJCIE PIENIĘDZY STOP”.
Spotkanie rozłaziło się w szwach, gdy Eliot i Janet zaczęli ze sobą konkurować, kto wymyśli bardziej bezużyteczny telegram do Najdalszyków.
– No dobrze – powiedział wreszcie Eliot. Wieża obróciła się tak, że za plecami miał teraz ognisty filloriański zachód słońca, a nad jego ramionami piętrzyły się drabiny różowych chmur. – Nastraszę Fenwicków w kwestii Jollyby’ego. Janet pogada z Lorianami, a ktoś – tu wykonał ogólny gest ręką – niech zrobi coś w sprawie tej Najdalszej Wyspy. Ktoś poda szkocką?
– Ja pojadę – zgłosił się Quentin.
– Przecież stoi na barku.
– Nie, mówię o Najdalszej Wyspie. Pojadę tam. Dopilnuję tych podatków.
– Co? – Eliota wyraźnie wkurzył ten pomysł. – Po co? To, kurwa, na końcu świata. A poza tym to sprawa skarbu. Pojedzie tam wysłannik. Po to są, żeby ich wysyłać.
– Lepiej wyślij mnie.
Quentin nie potrafił wyjaśnić tego impulsu, po prostu czuł, że musi coś zrobić. Pomyślał o okrągłej polance i zepsutym zegarowym drzewie i w głowie znów odtworzył mu się klip wideo z umierającym Jollybym. Jaki to wszystko miało sens, skoro mogłeś paść trupem, tak po prostu? To właśnie chciał wiedzieć. Jaki to wszystko ma sens?
– Przecież nie zamierzamy przeprowadzić inwazji – wytknęła mu Janet. – Nie musimy wysyłać tam króla. Nie płacą podatków, zgoda, ale to pewnie jakieś osiem ryb i na pewno nie spowoduje ruiny skarbu.
– Wrócę, nim się obejrzycie. – Już wiedział, że dobrze robi. Napięcie, które dotąd odczuwał, zelżało, kiedy to powiedział. Czuł ulgę, ale z jakiego powodu, nie wiedział. – Kto wie? Może się czegoś nauczę?
To będzie jego misja: ściągnięcie podatków z bandy wsioków z zaścianka. Nie wyruszył na przygodę obiecywaną przez zepsute drzewo, i dobrze. Mógł za to wyruszyć na tę.
– To może słabo wypaść, zważywszy na sprawę Jollyby’ego – Eliot pomacał się po królewskim podbródku. – Wracasz na pierwszą oznakę kłopotów.
– Jestem królem. Nie muszą mnie ponownie wybierać czy coś.
– Zaczekaj – powiedziała Janet. – Ale nie zabiłeś Jollyby’ego, prawda? Czy o to tu chodzi?
– Janet! – zmitygował ją Eliot.
– Nie, naprawdę. Wszystko by do siebie pasowało, gdyby…
– Nie zabiłem Jollyby’ego – zapewnił ją Quentin.
– No dobra. Świetnie. Wspaniale – Eliot wykreślił sprawę ze swojej listy. – Sprawa Najdalszej Wyspy załatwiona. To w takim razie wszystko.
– Mam nadzieję, że nie pojedziesz sam – powiedziała Janet. – Ember jeden wie, jacy oni są. Może się skończyć jak z kapitanem Cookiem.
– Nic mi nie będzie – mruknął Quentin. – Julia ze mną popłynie. Prawda, Julio?
Eliot i Janet zmierzyli go wzrokiem. Ile czasu minęło, odkąd zaskoczył tych dwoje? Czy w ogóle kogokolwiek mu się udało? Musi się czymś zająć. Uśmiechnął się do Julii, a ona popatrzyła na niego. Przez te czarne oczy nie dało się odczytać wyrazu jej twarzy.
– Oczywiście – powiedziała tylko.
Tej nocy Eliot odwiedził Quentina w jego sypialni.
Kiedy Quentin znalazł ten pokój, wypełniały go paskudne quasi-średniowieczne graty. Minęły dosłownie wieki, odkąd ktoś zasiadał równocześnie na wszystkich czterech tronach na Zamku Białoszczytym, stąd dodatkowe apartamenty królewskie wzięła w posiadanie obrzydliwa armia niepotrzebnych kandelabrów, kulawych lichtarzy, wyschniętych jak meduza wyrzucona na brzeg zepsutych instrumentów muzycznych, bezzwrotnych dyplomatycznych prezentów, stołów i krzeseł tak żałośnie ozdobnych, że mogły się złamać od samego patrzenia na nie (a nawet i bez tego), martwych zwierząt, bezwzględnie wypchanych w pozach błagania o litość, urn i dzbanów oraz innych, trudniejszych do zidentyfikowania naczyń służących do spożywania napojów albo załatwiania innych potrzeb.
Quentin kazał opróżnić ten pokój do gołych ścian. Wynieść wszystko. Zostawił tylko łóżko, jeden stół, dwa krzesła, kilka co lepszych dywanów oraz część arrasów ładnych lub z podtekstem politycznym, nic więcej. Lubił szczególnie jeden, przedstawiający potężnego gryfa, który zmuszał do ucieczki oddział pieszych żołnierzy. Zapewne arras miał symbolizować triumf jakiejś grupy dawno nieżyjących ludzi nad inną grupą od dawna martwych ludzi, których nikt nie lubił, ale z jakichś powodów w samym środku starcia gryf przechylał głowę na bok i popatrzył prosto na widza, jakby chciał powiedzieć: „Jasne, załatwione, jestem w tym dobry. Ale czy to na pewno najlepszy sposób spożytkowania mojego czasu?”.
Po opróżnieniu pokój nagle zrobił się trzy razy większy. Znowu oddychał. Można było w nim myśleć. Był prawie tak duży jak boisko do siatkówki, miał gładką kamienną podłogę, wysoki drewniany sufit, który niknął w mroku i rzucał ciekawe cienie, oraz przeraźliwie gotyckie okna, w których otwierało się nawet kilka szybek. Był tak cudownie wielki i pusty, że kiedy szurało się nogą po kamieniach, odpowiadało echo. Panowała tu taka cisza, taki spokój, jakiego na Ziemi można doświadczyć w niewielu miejscach. Bezruch muzeum albo katedry nocą.
Wyżsi rangą służący utyskiwali, że królowi Fillory nie przystoi mieszkać w tak spartańskich warunkach. Quentin doszedł do wniosku, że jedną z najfajniejszych rzeczy w byciu królem Fillory jest to, że samemu można zdecydować, co jest stosowne dla króla Fillory, a co nie.
A poza tym jeśli tęsknili za prawdziwie królewskim stylem, mieli przecież Najwyższego Króla Fillory. Apetyt Eliota na przepych był po prostu niewyczerpany. Jego sypialnię – leże boga króla – pokrywały pozłacane, zdobione diamentami i inkrustowane macicą perłową rokokowe dekoracje, bezwzględnie odpowiadające tutejszym gustom.
– Wiesz, że w książkach o Fillory można