impetu i po prostu zatrzymała się półtora metra nad ziemią.
Potem wybuchła, bezdźwięcznie, w fontannę białych iskier.
– Wow – Quentin zaczął się śmiać. Po prostu nie mógł się powstrzymać. – To miejsce jest kurewsko naładowane magią. – Odwrócił się do pozostałych. – Jak sądzicie? Bo mnie to wygląda na przygodę. Pamiętacie przygody? Takie jak w książkach?
– Czy pamiętamy? – powiedziała Janet. Wyglądała na wkurzoną. – A ty może pamiętasz Penny’ego? Nie widzieliśmy go coś ostatnio, no nie? Nie mam ochoty przez resztę królowania kroić ci jedzenia na talerzu.
Równie dobrze mogła zapytać: „Pamiętasz Alice?”. Owszem, pamiętał Alice. Umarła, ale oni przeżyli, i czy nie o to właśnie chodzi w życiu? Podskoczył na palcach. Mrowiły i pociły mu się w butach, zaledwie piętnaście centymetrów od wyraźnego skraju zaczarowanej łąki.
Wiedział, że przyjaciele mają rację, to miejsce praktycznie cuchnęło dziwaczną magią. Było niczym pułapka, zwinięta sprężyna, która wystrzeli, żeby go uwięzić, złamać. A on tego chciał. Chciał tam wetknąć palec i zobaczyć, co się stanie. Tutaj, w tym miejscu zaczynała się jakaś historia, jakaś misja, a on chciał się jej podjąć. To było coś świeżego, czystego, niebezpiecznego. W niczym nie przypominało ciężkiego ciepłego sadła zamkowego życia. Tu na pewno zdjęto ochronny plastik.
– Naprawdę nie idziecie? – spytał.
Julia tylko na niego patrzyła. Eliot pokręcił głową.
– Ja tam wolę bezpieczeństwo. Ale jak chcesz, będę cię stąd osłaniał.
I w skupieniu zaczął rzucać pomniejsze zaklęcie ujawniające, takie, które odsłaniało wszystkie oczywiste magiczne zagrożenia. Kiedy pracował, wokół jego palców trzeszczała i prychała w powietrzu magia. Quentin wyciągnął miecz. Inni śmiali się z niego, że go nosi, ale on po prostu lubił trzymać go w ręku. Czuł się wtedy jak bohater. A przynajmniej wyglądał jak bohater.
Julia nie uważała, że to śmieszne. Choć w zasadzie rzadko się teraz śmiała z czegokolwiek. Poza tym może go przecież wyrzucić, jeśli trzeba się będzie uciec do magii.
– Co chcesz zrobić? – spytała Janet, opierając dłonie na biodrach. – Tak na poważnie, co? Chcesz się wspiąć na to drzewo?
– Kiedy nadejdzie czas, będę wiedział, co robić – odparł, zataczając kółka ramionami.
– Mnie się to nie podoba, Quentinie – powiedziała Julia. – To miejsce. To drzewo. Jeśli wyruszymy na tę przygodę, nastąpi wielka zmiana w naszym życiu.
– Może zmiana dobrze nam zrobi.
– Mów za siebie – parsknęła Janet.
Eliot dokończył zaklęcie i ułożył kciuki i palce wskazujące w kwadrat. Zamknął jedno oko i popatrzył przez niego, przesuwając ręce, by objąć całą łąkę.
– Nie widzę niczego…
W gałęziach drzewa odezwał się pogrzebowy ton. Przy wierzchołku drzewo wypuściło parę ogromnych kołyszących się kościelnych dzwonów z brązu. Czemu nie? Jedenaście uderzeń: nadal dobrze mierzyło czas, choć mechanizm się rozsypał. Po chwili zapadła cisza, jakby wzburzona woda znów się uspokoiła.
Wszyscy na niego patrzyli. Gałęzie zegarowego drzewa jęczały na bezdźwięcznym wietrze. Nie ruszył się z miejsca. Myślał o ostrzeżeniu Julii: wielka zmiana w naszym życiu. Jego życie było teraz świetne, musiał to przyznać. Miał cholernie fajny zamek pełen zacisznych dziedzińców i przewiewnych wież, i złocistego filloriańskiego słońca, którego promienie przypominały rozgrzany miód. Nagle stracił pewność, o co mu tak naprawdę chodzi. Mógł tu zginąć. Alice tu zginęła.
No i był teraz królem. Czy miał w ogóle prawo uganiać się za bardzo magicznym królikiem, który machał mu arogancko ogonkiem? To już nie była jego robota. Nagle poczuł się bardzo samolubny. Zegarowe drzewo tkwiło przed samym jego nosem, chwiejąc się i machając gałęziami, obiecując przygodę, ale jego entuzjazm opadł. Pojawiły się wątpliwości. Może to jednak nie był taki dobry pomysł?
Potrzeba wejścia na łąkę zaczęła mu zdecydowanie mijać. Tak jak kiedy ustaje działanie narkotyku, nagle zrobił się zupełnie trzeźwy. Kogo chciał oszukać? Zostanie królem nie było początkiem opowieści, było jej końcem. Nie potrzebował czarodziejskiego królika, żeby przepowiedzieć sobie przyszłość; on znał swoją przyszłość, ponieważ właśnie ją przeżywał. To była ta część: „i żyli potem długo i szczęśliwie”. Zamknij książkę, odłóż ją i daj sobie spokój.
Cofnął się o krok i jednym płynnym ruchem schował miecz do pochwy. To była pierwsza rzecz, jakiej nauczył go mistrz fechtunku: dwa tygodnie wyciągania i chowania miecza, nim w ogóle przeciął nim choć raz powietrze. Teraz był zadowolony z tych nudnych ćwiczeń. Trudno wyjść na większego fiuta niż wtedy, gdy bezskutecznie szuka się otworu w pochwie czubkiem miecza.
Poczuł dłoń na ramieniu. Julia.
– W porządku, Quentinie – powiedziała. – To nie jest twoja przygoda. Nie zaczynaj jej.
Miał ochotę opuścić głowę i otrzeć się policzkiem o jej rękę, jak kot.
– Wiem – powiedział. Więc tam nie pójdzie. – Rozumiem.
– Naprawdę rezygnujesz? – Janet wydawała się niemal rozczarowana. Zapewne chciała zobaczyć, jak on też wybucha w fontannie iskier.
– Naprawdę rezygnuję.
Mieli rację. Niech kto inny będzie sobie bohaterem. On zadowoli się swoim szczęśliwym zakończeniem. Nic i tak nie jest warte, żeby za to umierać.
– Chodź, już niemal pora na lunch – stwierdził Eliot. – Znajdźmy sobie jakąś mniej ekscytującą polankę i zjedzmy coś.
– Jasne – powiedział Quentin. – Hip, hip, hura.
W jednym z koszy był magicznie schłodzony szampan, czy raczej coś przypominającego szampana – nadal pracowali nad filloriańskim ekwiwalentem. Te kosze piknikowe – ze specjalnymi pętlami ze skóry na butelki i kieliszki – należały do asortymentu, jaki wcześniej widywał jedynie w katalogach z drogimi i bezużytecznymi rzeczami, na które nie było go stać w prawdziwym świecie. A teraz patrzcie tylko! Mógł mieć wszystkie kosze, jakich tylko zapragnął. Mimo że to, co pił, nie było szampanem, miało bąbelki i można się było tym upić. A Quentin zamierzał się porządnie upić przy lunchu.
Eliot wdrapał się na siodło i pomógł Julii wsiąść za siebie. Wyglądało na to, że wiwera dała nogę na dobre. Julia miała na tyłku dużą plamę z wilgotnej ziemi, pamiątkę po upadku. Quentin włożył właśnie stopę w strzemię Nieustraszonej, kiedy usłyszeli krzyk.
– Haj!
Obejrzeli się.
– Haj!
Tak właśnie mówili Filloriańczycy zamiast „hej”.
Filloriańczyk, który to powiedział, był krzepkim, energicznym mężczyzną tuż po trzydziestce. Szedł szybko przez okrągłą polankę, a entuzjazm promieniował z niego każdym porem skóry. Kiedy ich zobaczył, puścił się biegiem, przy czym zupełnie ignorował gałęzie zepsutego zegarowego drzewa, które miotały się dziko nad jego głową. Po prostu trudno byłoby ignorować je bardziej. Ot, kolejny dzień w magicznej puszczy. Filloriańczyk miał obfitą blond grzywę i szeroką pierś i zapuścił do tego wielką blond brodę, by ukryć nieco zbyt zaokrąglony podbródek.
Jollyby, Wielki Łowczy. Miał na sobie fioletowo-żółte legginsy w pasy i jego nogi naprawdę robiły wrażenie, szczególnie że nigdy nie dane mu było przebywać w tym samym wszechświecie