zgodził się Quentin.
– Szczęśliwy przypadek! – zawołał Jollyby, kiedy zbliżył się dostatecznie, by nie musieć krzyczeć. – Trafiłem na niego, jak siedział sobie cały szczęśliwy pod skałą, jakieś sto metrów stąd. Przyglądał się wam, a ja go spłoszyłem w taki sposób, że skoczył w niewłaściwą stronę. Złapałem go gołymi rękami. Dacie wiarę?
Quentin wierzył, choć nadal nie uważał, żeby to miało jakiś sens. Jak można się podkraść niepostrzeżenie do zwierzęcia, które widzi przyszłość? Może królik widział przyszłość ludzi, ale własnej nie? Zwierzak przewracał szaleńczo oczami.
– Biedaczek – rozczulił się Eliot. – Patrzcie, jaki jest wkurzony.
– Och, Jolly – powiedziała Janet. Założyła ręce na piersiach w udawanym gniewie. – Powinieneś był nam pozwolić go złapać. Teraz przepowie tylko twoją przyszłość.
Wcale to nie zabrzmiało, jakby była rozczarowana, lecz Jollyby – wspaniały, wszechstronny łowczy, ale niekoniecznie Okręgowy Mistrz Intelektu – strapił się. Zmarszczył krzaczaste brwi.
– Może będziemy go sobie podawać? – zaproponował Quentin. – I przepowie przyszłość każdemu po kolei?
– To nie jest skręt, żeby go sobie podawać – mruknęła Janet.
– Nie, lepiej go nie pytajcie – powiedziała Julia ostrzegawczo.
Ale Jollyby cieszył się swoją wielką chwilą. Był w centrum królewskiej uwagi.
– Czy to prawda, ty bezużyteczne zwierzę? – spytał. Poprawił chwyt na uszach Jasnowidzącego Zająca i uniósł go w górę, tak że znaleźli się nos w nos.
Zając przestał kopać i wisiał teraz bezwładnie, a oczy miał puste ze strachu. To był kawał zająca, miał prawie metr długości od nosa do czubka ogona i gęste futerko w kolorze wyschniętej trawy w zimie. Wcale nie był uroczy. To nie był żaden oswojony czarodziejski zając. To było dzikie zwierzę.
– Widzisz coś? – Jollyby potrząsnął stworzeniem, jakby to wszystko był jego pomysł, a zatem i wina. – Co tam jest, w przyszłości?
Zając skupił wzrok. Popatrzył prosto na Quentina. Obnażył wielkie pomarańczowe siekacze.
– Trup – wychrypiał.
Stali nieruchomo przez jakąś sekundę. Słowa zająca wydały im się nie tyle przerażające, co niewłaściwe, jakby ktoś właśnie opowiedział świński dowcip na przyjęciu urodzinowym dla dzieci.
Jollyby bardziej zmarszczył brwi i oblizał wargi. Quentin zauważył krew na jego zębach. Łowczy zakaszlał, a potem głowa opadła mu bezwładnie do przodu. Zając wyrwał się z jego bezwładnych palców i pomknął przez trawę jak rakieta.
Martwy Jollyby padł na trawę.
– Trup! Tragedia i trwoga! – wołał zając, uciekając, na wypadek gdyby wcześniej nie wyraził się dostatecznie jasno. – Trauma i tortury!
Rozdział 2
Zamek Białoszczyty mieścił specjalną komnatę, w której spotykali się królowie i królowe. To była kolejna zaleta bycia królem: wszystko, co miałeś, zostało zrobione specjalnie dla ciebie.
Komnata była prawdziwie królewska. Kwadratowa, na szczycie kwadratowej wieży, z czterema oknami wychodzącymi na cztery strony świata. Wieża obracała się bardzo powoli, jak niektóre inne wieże – fundamentem Zamku Białoszczytego był skomplikowany i ogromny mosiężny mechanizm zegarowy, przemyślne dzieło krasnoludów, absolutnie genialnych w takich sprawach. Codziennie wieża wykonywała pełny obrót, ale jej ruchu niemal nie dało się wyczuć.
Na środku komnaty stał specjalny kwadratowy stół i cztery krzesła – w zasadzie trony, albo coś je przypominającego, dzieło kogoś, kto posiadał dość rzadki, jak wynikało z doświadczeń Quentina, talent produkowania krzeseł wyglądających jak trony, ale nadających się do siedzenia. Na blacie wymalowano mapę Fillory i zabezpieczono ją wieloma warstwami lakieru, a na każdym z krzeseł wyryto imię władcy, który na nim zasiadał, oraz przypisywane mu atrybuty. Quentin miał wizerunek Białego Rogacza, pokonanego Martina Chatwina i talię kart. Krzesło Eliota było najbardziej ozdobne, jak przystało na tron Najwyższego Króla. Stół może i był kwadratowy, ale nikt nie miał wątpliwości, kto zasiada u jego szczytu.
Jednak dziś krzesła nie wydawały się wygodne. Scena śmierci Jollyby’ego utkwiła Quentinowi w pamięci, wyraźnie i w żywych kolorach; odtwarzała mu się w mózgu prawie bez przerwy, tak co trzydzieści sekund. Kiedy Jollyby upadał, Quentin rzucił się naprzód, złapał go i opuścił delikatnie na ziemię. Obmacał bezradnie wielką pierś łowczego, jakby się spodziewał, że gdzieś, w jakiejś sekretnej kieszeni trzyma zapasowe życie, i jakby tylko on, Quentin, mógł je znaleźć i oddać mu z powrotem. Janet krzyczała. To był ogłuszający, niekontrolowany wrzask jak z horrorów, który trwał dobre piętnaście sekund, póki Eliot nie złapał jej za ramiona i siłą nie odwrócił tyłem do trupa Jollyby’ego.
Równocześnie polana wypełniła się upiornym zielonym światłem – skutek ponurego, obcego zaklęcia Julii, którego szczegółów Quentin nadal nie rozumiał, a w zasadzie nawet jego ogólnych zasad. Wiedział jedynie, że było to zaklęcie ujawniające wszelkie złe byty obecne na polanie. Miało dość zaskakujący skutek uboczny: oczy Julii zrobiły się zupełnie czarne, bez białek czy źrenic. Jedynie ona pomyślała, żeby zaatakować. Ale nie było kogo.
– No dobra – powiedział Eliot. – Więc porozmawiajmy o tym. Myślimy, że co się dziś zdarzyło?
Popatrzyli po sobie, nadal roztrzęsieni i zaszokowani. Quentin chciał coś zrobić albo coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Prawda była taka, że wcale nie znał tak dobrze Jollyby’ego.
– Był taki dumny – powiedział wreszcie. – Sądził, że dokonał czegoś wielkiego.
– To na pewno wina królika – stwierdziła Janet. Oczy miała czerwone od płaczu. Przełknęła głośno ślinę. – Prawda? Albo zająca, wszystko jedno. To on go zabił. Bo co innego?
– Nie możemy tego zakładać. Zając przepowiedział jego śmierć, ale nie musiał jej spowodować. Post hoc ergo propter hoc. To błąd logiczny.
Gdyby zaczekał chwilę, dotarłoby do niego zapewne, że Janet nie jest zainteresowana łacińską nazwą błędu logicznego, który mogła popełniać lub nie.
– Przepraszam – powiedział. – To znowu skutek mojego Aspergera.
– Czyli to tylko przypadek? – warknęła Janet. – Że padł trupem na miejscu, zaraz po tym, jak zając przepowiedział jego śmierć? Może źle to rozumiemy? Może zając nie przepowiada przyszłości, może on ją kontroluje?
– Może nie lubi, jak go łapać? – wyraziła przypuszczenie Julia.
– Nieco trudno mi uwierzyć, że historia wszechświata została napisana przez mówiącego królika – stwierdził Eliot. – Choć z drugiej strony wiele by to wyjaśniało.
Była piąta po południu, normalna pora ich spotkań. Przez kilka pierwszych miesięcy po przybyciu na Zamek Białoszczyty Eliot pozwalał im robić, co chcieli, zgodnie z teorią, że w końcu w sposób naturalny odnajdą swoje predyspozycje jako władcy i zajmą się rzeczami, które odpowiadać im będą najlepiej. Wynikł z tego totalny chaos – albo nikt się nie zajmował daną kwestią, albo zajmowały się nią dwie osoby, na dwa sposoby. Eliot ustalił więc, że będą się spotykać codzienne o piątej i decydować, kto się zajmie czym spośród najbardziej palących spraw królestwa. Ich spotkaniom tradycyjnie towarzyszył zapewne najwspanialej zaopatrzony barek z whiskey, jaki widziano na którymkolwiek z nieskończonej liczby światów wielowszechświata.
– Powiedziałem