Lev Grossman

Król magii


Скачать книгу

potrzebowała Nieustraszona. Zadrżała w podnieceniu, czekając na sygnał, by ruszyć do przodu. Quentin uśmiechnął się szeroko do Janet, a ona odpowiedziała tym samym. Wówczas krzyknął jak kowboj, kopnął konia piętami i oboje ruszyli galopem.

      To była szaleńczo niebezpieczna jazda, jak landspeederem z „Gwiezdnych wojen”. Przed nimi bez ostrzeżenia otwierały się rowy, znikąd pojawiały się nisko rosnące gałęzie, żeby im głowy rozwalić (oczywiście nie dosłownie, choć jeśli chodzi o starsze, bardziej powykręcane drzewa, nie miało się pewności). Ale pieprzyć to, po coś w końcu jest ta magia lecznicza. Nieustraszona była koniem czystej krwi. Przez cały ranek jechali stępa, zatrzymywali się co chwila i generalnie opierdzielali się, a ona marzyła, by wreszcie pobiegać.

      A zresztą jak często Quentin miewał okazje wystawienia na ryzyko swojej królewskiej osoby? Kiedy po raz ostatni choćby rzucił zaklęcie? Jego życie raczej nie było najeżone niebezpieczeństwami. Wylegiwał się przez całe dnie na poduszkach, a nocami zajadał się i zapijał do nieprzytomności. Ostatnio za każdym razem, kiedy usiadł, dochodziło do jakiejś dziwacznej interakcji między jego brzuchem a sprzączką od paska. Przybyło mu chyba z siedem kilo, odkąd zasiadł na tronie. Nic dziwnego, że królowie na portretach są tacy grubi. W jednej chwili jesteś dzielnym księciem, a w następnej Henrykiem VIII.

      Janet prowadziła, kierując się stłumionymi tonami rogu. Kopyta koni uderzały głośno o poszycie lasu. Wszystko, co w dworskim życiu wydawało się nużące – całe to bezpieczeństwo i nieznośne wygody – na chwilę zniknęło. W przelocie migały im tylko drzewa, zagajniki, rowy i stare kamienne murki, na przemian zanurzali się w blask gorącego słońca i w chłodny cień. Pęd sprawiał, że żółte liście zamierały w powietrzu, nie dolatując do ziemi. Quentin starannie wybrał właściwy moment, i kiedy wyjechali na otwartą łąkę, skręcił nieco w prawo. Przez długą chwilę jechali z Janet ramię w ramię, równolegle do siebie.

      A potem nagle Janet ściągnęła konia. Najszybciej, jak tylko się dało, Quentin wyhamował Nieustraszoną do stępa i zawrócił. Dyszała ciężko. Miał nadzieję, że koń Janet nie okulał. Chwilę potrwało, nim zdołał do niej wrócić.

      Siedziała nieruchomo, wyprostowana w siodle i zmrużywszy oczy, patrzyła w mrok lasu. Tony rogu umilkły.

      – O co chodzi?

      – Myślałam, że coś zobaczyłam – odparła.

      Quentin też zmrużył oczy i popatrzył. Coś tam było. Jakby jakieś kształty.

      – Czy to Eliot?

      – Co oni, u diabła, robią? – spytała Janet.

      Quentin zsiadł z konia, odczepił łuk i założył na niego kolejną strzałę. Oddał wodze Janet i ruszył przodem. Słyszał, jak Janet rzuca jakieś podstawowe zaklęcie ochronne, słabą tarczę, tak na wszelki wypadek. Poczuł znajome brzęczenie w powietrzu.

      – Kurwa – mruknął pod nosem.

      Opuścił łuk i ruszył biegiem. Julia klęczała na jednym kolanie, rękę przyciskała do piersi. Albo miała trudności z oddychaniem, albo szlochała gwałtownie – nie potrafił określić. Eliot pochylał się nad nią i mówił coś cicho. Zsunął z jednego ramienia kurtkę ze złotogłowiu.

      – Wszystko w porządku – powiedział na widok pobladłej twarzy Quentina. – Ta cholerna wiwera zrzuciła ją i uciekła. Próbowałem ją złapać, ale bez skutku. Nic jej nie jest, po prostu się zatchnęła.

      – Nic ci nie jest. – Znowu ta fraza. Quentin potarł plecy Julii, która oddychała z rzężeniem. – Wszystko w porządku. Wciąż ci powtarzam, żebyś sobie sprawiła normalnego konia. Nigdy nie lubiłem tej wiwery.

      – Ona też cię nie lubiła, Quentinie – udało się wykrztusić Julii.

      – Patrzcie – Eliot wskazywał coś w półmroku. – To dlatego się spłoszyła. Zając tam wbiegł.

      Kilka metrów od nich zaczynała się okrągła polanka, nieruchomy staw trawy ukryty w środku puszczy. Drzewa urywały się na jej skraju, jakby ktoś oczyścił ją specjalnie, przycinając gałęzie. Jakby została narysowana cyrklem. Quentin podszedł bliżej. Bujna, intensywnie szmaragdowa trawa porastała nierówną, czarną ziemię. Na środku polanki stał samotny olbrzymi dąb z dużym okrągłym zegarem w pniu.

      Zegarowe drzewa stanowiły spadek po Nadzorczyni Czasu, legendarnej – ale zupełnie prawdziwej – wiedźmie z Fillory, która potrafiła podróżować w czasie. To była zwykła magiczna sztuczka, w dodatku, na ile mogli stwierdzić, zupełnie nieszkodliwa, a przy tym malownicza na swój surrealistyczny sposób. Nie było powodu pozbywać się tych drzew, zakładając, że ktoś w ogóle dałby radę. A poza tym bardzo dokładnie wskazywały czas.

      Jednak Quentin nigdy nie widział aż tak wielkiego. Musiał odchylić się do tyłu, żeby zobaczyć koronę. Miało chyba ze trzydzieści metrów wysokości i było niezwykle grube u podstawy – z piętnaście metrów w obwodzie. Jego zegar też wyglądał niezwykle, miał tarczę wyższą od Quentina. Z pnia wyrastała masa powykręcanych gałęzi, drzewo przypominało Krakena wyrzeźbionego w drewnie.

      A przy tym się poruszało. Jego czarne, prawie pozbawione liści gałęzie skręcały się i wiły na tle szarego nieba. Można było odnieść wrażenie, że miota nim burza, ale Quentin nie czuł ani nie słyszał wiatru. Dzień, przynajmniej ten dzień, który wyczuwał swymi pięcioma zmysłami, był bezwietrzny. Burza była zatem niewidzialna i nienamacalna, taka magiczna. Zegarowe drzewo w agonii zadusiło swój zegar – drewno zacisnęło się na nim tak mocno, że oprawa zgięła się i szkło pękło. Przez rozbitą tarczę na trawę wypadły mosiężne kółka zębate.

      – Jezu Chryste – powiedział Quentin. – Co za potwór!

      – Big Ben zegarowych drzew – Janet stała tuż za nim.

      – Nigdy takiego nie widziałem – stwierdził Eliot. – Myślicie, że to pierwsze, jakie powstało?

      To był prawdziwy filloriański cud, dziki, dziwaczny i wspaniały. Quentin od dawna nie widział zegarowego drzewa, albo może po prostu od dawna żadnego nie zauważył. Poczuł ukłucie czegoś, czego nie doświadczył od czasu wydarzeń w Grobowcu Embera: strachu. I czegoś jeszcze. Nabożnego podziwu? Patrzyli prosto w twarz tajemnicy. To było coś prawdziwego, coś zasadniczego, prastara magia.

      Stali rzędem na skraju łąki. Minutowa wskazówka zegara sterczała z pnia pod kątem prostym, jak złamany palec. Jakiś metr od podstawy, tam gdzie spadły kółka, wyrosła siewka i kołysała się gwałtownie w bezdźwięcznej wichurze. Srebrny zegarek kieszonkowy tykał sobie w zgrubieniu na jej cienkim pniu. Typowo filloriańska cecha.

      Będzie dobrze.

      – Ja pójdę pierwszy.

      Chciał ruszyć, ale Eliot położył mu rękę na ramieniu.

      – Ja bym tam nie szedł.

      – A ja owszem. Bo czemu nie?

      – Bo zegarowe drzewa nie poruszają się w ten sposób. I nigdy wcześniej nie widziałem zepsutego. W ogóle nie wiedziałem, że mogą się popsuć. To nie jest zwyczajne miejsce. Zając musiał nas tu specjalnie doprowadzić.

      – Wiem, jasne? To klasyka.

      Julia pokręciła głową. Była blada, we włosach miała suchy liść, ale stała o własnych siłach.

      – Zobacz tylko, jak regularna jest ta polana, Quentinie – powiedziała. – To idealne koło. Albo elipsa. Z jej środka promieniuje bardzo silne zaklęcie modyfikujące okolicę. Albo z ogniska – dodała cicho. – Jeśli to jednak elipsa.

      – Jeśli tam pójdziesz, nie wiadomo, gdzie trafisz – ostrzegł Eliot.

      – Oczywiście, że nie wiadomo. Dlatego tam idę.

      Właśnie