Lev Grossman

Król magii


Скачать книгу

Pewnego razu zaszedłem do bungalowu Julii o dziesiątej czy jedenastej wieczorem. Pokłóciliśmy się z Janet i szukałem kogoś, komu mógłbym się wypłakać w mankiet.

      Kiedy przechodziłem pod oknem Julii, zobaczyłem, że rozpala ogień. Już to samo w sobie było dziwne. W tych bungalowach były olbrzymie kominki, ale mieliśmy środek lata i nikt przy zdrowych zmysłach ich nie używał. No ale Julia rozpaliła wielki ogień. Podsycała go metodycznie, starannie układając drewno. Znaczyła każdy kawałek, nim go włożyła – coś tam wycinała małym srebrnym nożykiem.

      A potem na moich oczach… Nie wiem, jak to opisać, żebyś zrozumiał. Uklękła przed ogniem i zaczęła do niego wrzucać różne rzeczy. Niektóre na pewno były cenne – rzadka muszla, stara księga, garść złotego pyłu. Niektóre musiały być cenne tylko dla niej. Sztuczna biżuteria. Stara fotografia. Za każdym razem, jak coś wrzucała, czekała z minutę, ale nic się nie działo, tyle że to, co się tam paliło czy topiło, śmierdziało. Nie wiem, na co czekała, ale nic się nie stało. Więc robiła się coraz bardziej zdenerwowana.

      Czułem się strasznie pretensjonalnie, tak ją szpiegując, ale nie mogłem się powstrzymać. Wreszcie skończyły jej się cenne rzeczy i zaczęła płakać, a potem sama rzuciła się do ognia. Wspięła się na palenisko i padła na nie, płacząc, jakby jej miało pęknąć serce. Nogi jej wystawały z kominka. To był okropny widok, naprawdę. Oczywiście ubranie spaliło się od razu, a twarz miała czarną od sadzy, ale ogień nie tknął jej skóry. Płakała i płakała, trzęsły jej się ramiona…

      Eliot wstał i podszedł do okna. Przez chwilę mocował się z szybką, a potem pewnie znalazł haczyk, którego Quentin nie zauważył, ponieważ otworzył całe okno. Quentin nie miał pojęcia, jak to zrobił. Eliot postawił szklankę na parapecie.

      – Nie wiem, czy naprawdę się w niej zakochujesz, czy tylko tak uważasz – powiedział. – Zapewne nie powinienem cię za to winić, zawsze potrafiłeś sobie maksymalnie utrudnić życie. Ale po prostu posłuchaj, co ci mówię.

      Tak to się zaczęło, tak się dowiedzieliśmy, że jest jedną z nas. To jej zaklęcie to było coś cholernie silnego. Słyszałem, jak szumi, nawet ponad huczeniem ognia. Światło w pokoju nabrało dziwnego koloru. Zauważyłeś, że jej magia zwykle nie poddaje się rozbiorowi? Wiedziałem od razu, że nigdy nie chodziła do Brakebills, ponieważ zaklęcie brzmiało dla mnie jak bełkot i nie miałem zielonego pojęcia, jak działa ani co ona usiłuje zrobić. Nigdy mi nie powiedziała. Zresztą nie pytałem. Gdybym jednak musiał zgadywać, powiedziałbym, że próbowała coś przywołać. Powiedziałbym, że próbowała odzyskać coś, co straciła, albo coś, co jej odebrano, coś, co było dla niej bardzo cenne. I gdybym musiał zgadywać, tobym powiedział, że jej się nie udało.

      Rozdział 3

      Następnego ranka Quentin udał się do portu w czarnym powozie z aksamitnymi zasłonami w oknach i aksamitnymi, miękkimi siedzeniami. W przytulnym wnętrzu trochę śmierdziało stęchlizną, jakby to była bawialnia na kółkach. Obok niego, kołysząc się zgodnie z ruchami powozu, siedziała królowa Julia. Miejsce naprzeciwko nich, praktycznie stykając się z nimi kolanami, zajmował admirał filloriańskiej floty.

      Quentin postanowił, że jeśli ma wyruszyć w podróż na wyspę na krańcu świata, powinien porządnie się do tego przygotować. Powinien Poczynić Przygotowania. W takich sprawach obowiązywały pewne zasady. Takie jak: jeśli wyruszasz w podróż morską, potrzebny ci solidny statek.

      W teorii wszystkie statki pozostawały do dyspozycji korony, ale w większości gotowe do drogi były okręty wojenne, jak się okazało, przeraźliwie spartańsko urządzone. Rzędy hamaków i stojaki z twardymi siennikami. Żadnych prywatnych kabin. Tak naprawdę wcale się nie nadawały na Wielką Podróż Króla Kwentina, jak Eliot lubił pisać jego imię w oficjalnych dokumentach. Więc jechali do portu znaleźć taki, który będzie odpowiedni.

      Quentin czuł się dobrze. Tryskał energią i determinacją, jakich nie czuł już od dawna. Na to właśnie czekał. Admirał, niemal niepokojąco niski mężczyzna o imieniu Lacker, miał chudą szarą twarz, która wyglądała tak, jakby przez lata wyryły ją w szarej skale wiatry i morska woda.

      Nie chodziło o to, że Quentin nie potrafił wyjaśnić, czego szuka. Chodziło o to, że nie chciał wyjaśnić, ponieważ gdyby to uczynił, sytuacja zrobiłby się żenująca. Szukał statku z jednej z powieści o Fillory, konkretnie „Prędkiego”, który występował w czwartym tomie sagi, Sekretnym Morzu. Jane i Rupert, ścigani przez Nadzorczynię Czasu – mógłby to wyjaśnić admirałowi Lackerowi, ale tego nie zrobił – wsiedli na gapę na statek o nazwie „Prędki”. Okazało się, że to statek piracki, tyle że piraci tylko udawali piratów. Tak naprawdę byli to niesłusznie oskarżeni filloriańscy szlachcice, którzy chcieli oczyścić swoje imię. „Prędki” nie został nigdzie poprawnie opisany, ale i tak po lekturze książki miało się o nim jasne wyobrażenie: był mocny, lecz przytulny, niewielki, elegancki, ale skuteczny podczas walki, miał elegancką linię i jaskrawożółte luki, przez które widziało się ładne kabiny.

      Oczywiście gdyby to była powieść o Fillory, statek, jakiego potrzebował, już stałby w porcie na kotwicy, czekając na jego rozkazy. Tak po prostu. Ale to nie była powieść o Fillory. To było Fillory. Dlatego wszystko zależało od niego.

      – Potrzebne jest mi coś nie za dużego i nie za małego – powiedział. – No, statek średniej wielkości. I musi być wygodny. I szybki. I mocny.

      – Rozumiem. Czy będziesz potrzebował dział?

      – Nie, nie. Albo może kilku. Tak, przyda się kilka dział.

      – Kilka dział.

      – Proszę, admirale, abyś się nie zachowywał jak dupek. Będę wiedział, że to ten, kiedy go zobaczę, a jeśli z jakichś powodów nie będę wiedział, ty mi podpowiesz, dobrze?

      Admirał Lacker pochylił niemal niezauważalnie głowę, potwierdzając, że zawarli układ. Będzie się starał być dupkiem w jak najmniejszym stopniu.

      Zamek Białoszczyty wznosił się nad szeroką, okrągłą zatoką dziwnie jasnego zielonego morza. Zatoka była niemal zbyt idealna: zupełnie jakby została wycięta celowo w wybrzeżu przez jakiegoś boga zainteresowanego dobrem ludzi, którzy musieli gdzieś trzymać statki, kiedy ich nie używali. Quentin uznał, że niewykluczone, iż tak właśnie było. Kazał woźnicy zatrzymać się na końcu nabrzeża. Wysiedli, cała trójka, i mrugali oślepieni przez poranne słońce. W powozie panował półmrok.

      Powietrze przesycał zapach soli, drewna i smoły. Było upajające, jakby wdychali czysty tlen.

      – No dobra – powiedział Quentin. – Zaczynamy. – Klasnął w ręce.

      Przeszli powoli z jednego końca portu na drugi, robiąc wielkie kroki przez napięte grube cumy, depcząc wyschnięte rybie szkielety i obchodząc masywne pachołki do cumowania, kołowroty i labirynty skrzynek. Przy nabrzeżu cumowały zdumiewająco różnorodne statki przybyłe ze wszystkich stron imperium filloriańskiego, a także z innych krain. Był tam olbrzymi pancernik z czarnego drewna o dziewięciu masztach, z figurą skaczącej pantery na dziobie i kwadratową szalupą z czerwonym żaglem, przykrytą brezentem. Były tam slupy i kutry, galeony i szkunery, groźne korwety i małe szybkie karawele. Wyglądało to jak wanna pełna drogich pływających zabawek.

      Godzinę zajęło im dotarcie na drugą stronę portu.

      – No to jak myślisz? – zwrócił się Quentin do admirała Lackera.

      – Myślę, że odpowiednie są „Toporek”, „Jętka” i „Ziołowe Wzgórza”.

      – Na pewno masz rację. Julio?

      Julia przez cały ten czas prawie się nie odzywała. Była rozkojarzona, jakby lunatykowała. Quentin pomyślał o tym, co opowiedział mu wczoraj Eliot. Zastanawiał się, czy Julia