Tatiana Freidensson

Mój ojciec był nazistą. Rozmowy z potomkami czołowych przywódców Trzeciej Rzeszy


Скачать книгу

do władzy. A wszystko z niewyobrażalnym zarozumialstwem. Ale o swojej roli – generalnego gubernatora, kiedy dokonywano straszliwych zbrodni przeciwko ludzkości, napisał tylko sześć stronic – i nic o samym ludobójstwie. Czytałem jego książkę, przezwyciężając wstręt, czując wręcz fizyczny ból. Pisze dużo o Bogu i zaraz po tym opisuje swoje spotkanie z Hitlerem, jak gdyby nie uświadamiał sobie, że ten, podobnie jak on sam, był potwornym zbrodniarzem. Niedobra książka. Ale sprzedawała się dobrze. Matka wykazała najwyższe zdolności marketingowe. Do każdego potencjalnego nabywcy pisała osobisty list. Wynajęła w tym celu krewnych, płaciła każdemu po dziesięć fenigów za list. Pisała do niemieckich przemysłowców, do księży katolickich, do wszystkich – nie wyłączając anonimowych alkoholików. Bardzo sprytnie się z tym uwinęła. Na przykład dyrektor Volkswagena podarował jej później samochód, a ona od razu zaczęła wypożyczać go za pieniądze. Miała głowę do interesów. Umarła jednak w wieku sześćdziesięciu trzech lat, wyczerpana do cna i bezsilna.

      Wtedy, pamiętam, raz jeszcze uważnie przyjrzałam się kobiecie z fotografii, uśmiechniętej i obejmującej swoje dzieci. Nic dziwnego, że Führer rozczulił się, patrząc na to zdjęcie. Każdy by się rozczulił. Oprócz Niklasa.

      – Między dwojgiem starszego rodzeństwa a naszą trójką była duża różnica wieku. Jako pierwsza urodziła się Siegrid, w 1927 roku, potem w 1928. – mój brat Norman. Później nastąpiła dość długa przerwa. Matka dokonała kilku aborcji, miała też poronienia. Oczywiście nie wszystkie usunięte ciąże były sprawą ojca. W 1935 roku urodziła się Brigitte, nazwano ją tak samo jak matkę, w 1937 – Michael i w 1939 urodziłem się wreszcie ja, jako ostatni. Tak więc, trójka najmłodszych urodziła się już w Trzeciej Rzeszy i, rzecz jasna, nie była chrzczona. Ale jeszcze Norman i Siegrid zostali ochrzczeni.

      Im bliżej Niemiec był Front Wschodni, tym bardziej matka martwiła się, co będzie dalej. „Nas przecież nie zdołają zwyciężyć – powtarzała zarówno sobie samej, jak i nam, swoim dzieciom. – Hitler ma przecież Wunderwaffe – cudowną broń”. A w 1945 roku, w pewnej chwili my, młodsze dzieci, raptem zostaliśmy ochrzczeni. W Schobernhof, majątku ojca na południu Niemiec. Przyszedł ksiądz. Dotychczas dobrze pamiętam ten katolicki chrzest, z kadzidłem, wodą, modlitwami, ze wszystkimi kościelnymi atrybutami. Nas to wszystko wtedy bardzo bawiło, wręcz śmieszyło. W zasadzie nasze ukościelnienie jest świadectwem upadku rodziny. I upadku Rzeszy. Tym wszystko się skończyło.

      Przysiadłam na biurku Niklasa, który opadł na oparcie swojego miękkiego krzesła biurowego na kółkach, zdjął okulary i potarł ręką oczy.

      – Wychodzi mi na to, że pański starszy brat Norman w chwili upadku Trzeciej Rzeszy miał osiemnaście lat?

      – Tak. – Niklas nałożył okulary, zdjął je znowu, przetarł i znowu nałożył. – On najgorzej na tym wyszedł.

      – Jaki był jego stosunek do ojca?

      – Bardzo go kochał. Po wojnie Norman i ja byliśmy jedynymi z wszystkich pięciorga dzieci, które próbowały poznać niezbyt przyjemną biografię naszego ojca. Nie na zasadzie postępowania sądowego, rejestrującego zbrodnie, ale by wiedzieć, jak mamy z tym żyć. Pozostała trójka próbowała usprawiedliwiać ojca dla siebie samych, widząc w nim niewinną ofiarę Norymbergi. Ale, jak mi się wydaje, to pozbawiło ich siły życiowej. Wszyscy stosunkowo wcześnie rozstali się ze światem. Nie zdołali temu podołać. Jedna z moich sióstr, Brigitte… – Frank milknie i mruży oczy, chyba zastanawiając się, czy warto o tym mówić, lecz w końcu decyduje się zakończyć zdanie: – W 1981 roku przypuszczalnie odebrała sobie życie. Prześladowały ją koszmary. Już jako dziecko ubzdurała sobie, że ma umrzeć w tym wieku, w jakim zmarł ojciec. Tak też się stało. Umarła, mając czterdzieści sześć lat. Druga siostra, Siegrid, zmarła, gdy przekroczyła próg życia matki, ale już nie tak wcześnie – matka dożyła sześćdziesięciu trzech lat. Młodszy brat Michael rozpił się i zmarł w 1990 roku. A Norman… – (wydało mi się, że wargi Franka zadrżały) – Mój biedny Norman… Ojciec złamał mu życie. Znał ojca o wiele lepiej, niż ja. I brat był, według mnie, pogrobową ofiarą narodowego socjalizmu. Sam mi kiedyś powiedział: „Tak, ja wiem, że mój ojciec był zbrodniarzem, ale ja go kochałem”. I z tym żył. Przynosiłem mu coraz to nowe dokumenty, które dowodziły, że ojciec był ostatnim tchórzem, że uczestniczył we wszystkich tych okropieństwach, że tu nie może być mowy o żadnych usprawiedliwieniach. Brat to rozumiał, zgadzał się ze mną, ale nie mógł zerwać swojego osobistego związku z ojcem, którego, powtarzam, bardzo kochał. I nigdy się nie pogodził z jego egzekucją.

      – A czym się Norman zajmował? – zapytałam. – Też był dziennikarzem?

      – Blisko, ale nie całkiem. – Niklas uśmiechnął się, zagłębiony we wspomnieniach, i obnażył cofnięte do wewnątrz przednie zęby. – Był etatowym pracownikiem Telewizji Bawarskiej. Dbał o zapewnienie wszystkiego, co było potrzebne do zdjęć, odpowiadał za rekwizyty, projektantów kostiumów, prace stolarskie i tak dalej. Sam jednak nigdy nie uczestniczył w zdjęciach. I bardzo cierpiał, gdy wydawano moje książki, skierowane przeciwko rodzicom. To bardzo go denerwowało. Jednak musiał z tym żyć. Wymyślał mi straszliwie. Ale mimo wszystko mnie wspierał.

      – Jeśli się nie mylę – zaczęłam ostrożnie – w tym czasie, w końcu lat osiemdziesiątych, zarówno czytelnicy, jak i koledzy naszczuli na pana wszystkie psy, uznając pana za niepoczytalnego.

      – W dzienniku „Die Zeit” tak też o mnie napisali: „Niklas Frank jest psychopatą”. To były trudne czasy – wszyscy hurmem ruszyli na mnie z wielką złością. A Norman, który w domu wymyślał mi od ostatnich, nagle usiadł i napisał w mojej obronie list do tygodnika „Stern”, gdzie wtedy pracowałem. Napisał, że wszystko robię słusznie, chociaż sam tak nie uważał.

      Norman, patrzący na mnie ze zdjęcia zrobionego na początku lat czterdziestych, ma wysokie czoło, prosty nos i spokojne, pobłażliwe spojrzenie. Siedzi w dużym fotelu z miękkim oparciem, lecz choć próbuje się rozluźnić, w jego ciele widać jakieś napięcie – może dlatego, że zanadto chce wyglądać na bardziej poważnego i dorosłego, niż w istocie jest. Zgrabny nadgarstek jego lewej ręki objęty jest skórzanym paskiem zegarka. Za plecami Normana widnieją sterty książek i masywny zegar z ogromnym rzymskim cyferblatem. Rękoma ostrożnie przytrzymuje szczeniaka, jakby chronił go przed upadkiem z kolan.

      – To był… Bardzo ładny chłopczyk… – mówię ostrożnie.

      Frank pokazuje inne fotografie brata. Oto na przykład Norman w dojrzałym wieku – ma około czterdziestki. Dawne piękno, subtelność i delikatność jego rysów bezpowrotnie zniknęły, na twarzy zarysowują się zmarszczki, a oczy mają wyraz tak dramatyczny, że patrząc na nie, czuję się nieswojo. Najstarszy syn byłego generalnego gubernatora spogląda gdzieś w przestrzeń i poprawia ręką krawat, czy to próbując rozluźnić jego uścisk, czy to mocniej zaciskając go wokół szyi. Krawat – dusiciel. Przyszła mi na myśl historia o Joachimie von Ribbentropie, który podczas procesu norymberskiego z takim przerażeniem czekał na zbliżający się wyrok, że poprosił o możliwość uczestniczenia w posiedzeniach sądu bez krawata, motywując to tym, że ciężko mu w nim oddychać. Psychologowie od razu dopatrzyli się w tym objawu psychosomatycznego – swój krawat Ribbentrop zaczął trwale kojarzyć z pętlą, którą w końcu narzucono mu na szyję w nocy 16 października 1946 roku, w hali sportowej więzienia norymberskiego.

      I jeszcze jedno zdjęcie starszego brata Niklasa. Na nim Norman ma już ponad pięćdziesiąt lat. Na nosie niedorzeczne okulary – motyle. Jest w szerokiej ciemnej marynarce, pod którą widać jasną (taką, jaką nosił wcześniej) koszulę z krawatem. Ale najważniejsze