Mój ojciec był nazistą. Rozmowy z potomkami czołowych przywódców Trzeciej Rzeszy
Żyłem własnym życiem, popełniałem błędy, czasem bardzo poważne. Ale czasem rzeczywiście zaczynam się zastanawiać, czy nie zostałem marionetką ojca. Dlaczego poświęcam mu tak wiele uwagi?
Milknie, a ciszę wypełnia łoskot deszczu na brezentowej markizie.
Ja go rozumiem. Frank nie rozmawia z nami. I nawet nie ze sobą. On znowu rozmawia z ojcem.
– Pewnie nie jestem jednak marionetką – oświadcza raptem i ze stukiem odstawia pusty kieliszek na stół, rozglądając się za kelnerką, by zamówić następną wódkę. – Niemniej dla mnie ojciec zawsze był prototypem prawdziwego Niemca: wykształcony, nawet o wiele lepiej niż choćby ja. Ale wszystko jedno – był zbrodniarzem. I taki był jego wybór. Żeby oddać mu sprawiedliwość, trzeba zaznaczyć, że w 1942 roku na wykładach, które wygłosił na kilku uniwersytetach Niemiec, wypowiadał się za przywróceniem w Rzeszy czegoś na podobieństwo prawa konstytucyjnego. Hitler miał mu to za złe, zabraniając publicznych wystąpień w Niemczech i pozbawiając szans na kierowanie biurami partii. Jednak stanowiska gubernatora generalnego Polski go nie pozbawił.
– I co pan o tym myśli? – dopytuję Niklasa. – Przecież on próbował wypowiadać się na rzecz konstytucji.
– Źle próbował. Najpierw twierdził, że „prawo to Hitler”. Potem raptem się opamiętał – rzuca Frank ze złością. – Ale od razu stchórzył. On zawsze tchórzył przed Führerem. Chyba to jest właśnie główną lekcją, jaką mi dał – tchórzostwo prowadzi wprost na szubienicę.
– A co miał wtedy zrobić? Próbować wysadzić Hitlera w powietrze, jak von Stauffenberg?
– Proszę podejść do nas – Frank zawołał drżącą z zimna kelnerkę. – Pani przyniesie nam jeszcze wódki. Mnie, Eisensteinowi i operatorowi.
Kap.
Kap.
Kap.
Frank pstryka zapalniczką. Gdy wciąga dym, papieros oświetla w półmroku jego twarz na bladoróżowo. Nie wiem, czy będzie rozwijał swoją myśl. Milczy.
Zaczynam ostrożnie: – Powinien był, pańskim zdaniem, zabić Hitlera? Albo zrezygnować z władzy?
Frank krzywo się uśmiechnął – tak samo, jak jego ojciec w kronice filmowej.
– Ojciec miał mnóstwo możliwości, by zrezygnować z władzy. Po zabójstwie Ernsta Röhma na przykład. W 1934 roku Röhm został rozstrzelany za przygotowania do rewolty, choć nic takiego nie miało miejsca. Mój ojciec był w tym czasie ministrem sprawiedliwości Bawarii. Łamiąc prawo, rozstrzelano nie tylko Röhma, ale i wielu innych członków SA. Mój ojciec wszystko to osłaniał. Najpóźniej właśnie wtedy powinien był powiedzieć „nie”. Był przecież prawnikiem, studiował prawo w okresie demokracji weimarskiej. Dobrze wiedział, co jest sprawiedliwe, a co nie.
– A może – ostrożnie przerywam Frankowi – nie chciał, by stało się z nim to samo, co z Röhmem?
– I cóż?! Weźmy inny przykład – obóz koncentracyjny Dachau. Ojciec wiedział, że tam zabija się ludzi, szczególnie poraziły go zabójstwa prawników narodowości żydowskiej. Bo to koledzy po fachu i tak dalej. Ale Himmler, szef policji w Monachium, zabronił mu prowadzenia śledztwa. Po prostu zabronił. I ojciec zwyczajnie się na to zgodził. A co się tyczy twojego pytania o Stauffenberga… Nie. Ja nie wymagałbym od ojca takich bohaterskich czynów. Nie musiał od razu iść do Ruchu Oporu, ale mógł przecież zasłonić się chorobą, mógł powiedzieć Hitlerowi, że ma słabe serce. Ale on wolał uczestniczyć w tym wszystkim. To było dla niego ważniejsze. Miał ponad sto mundurów i nawet specjalnego służącego, który ich pilnował. Dla niego było ważne, że jako generalnemu gubernatorowi przysługiwał mu pancerny mercedes z pomarańczowymi światłami. Wtedy były specjalne, bardzo wąskie reflektory, żeby nie można ich było dostrzec z samolotu. I miał właśnie takie, w kolorze pomarańczowym, ponoć Hitler też miał takie. I ojciec cieszył się z tego jak dziecko. A w tym samym czasie w całej Generalnej Guberni, w tym także w Krakowie, mordowano Żydów i Polaków, zapędzano ich do gett, obozów koncentracyjnych, komór gazowych. To było mu obojętne.
– Czy pańskim zdaniem łatwo było posłać Hitlera do diabła?
– To było bardzo proste. Ale ojciec tego nie zrobił.
A oto jak odpowiedział na to pytanie sam Hans Frank w 1945 roku, podczas jednej z rozmów z psychologiem więziennym Gustave Gilbertem:
„Widocznie jest we mnie coś występnego, złego – jak i we wszystkich ludziach. Samą masową hipnozą nie da się tego wytłumaczyć. Próżność – to już jest bliższe prawdy. Ta swoją rolę odegrała. Niech pan tylko sobie wyobrazi: masz trzydzieści lat, a jesteś już ministrem, jeździsz sobie limuzyną, cała sfora sekretarzy jest na twoich usługach. Widocznie zechciało mi się utrzeć nosa wszystkim tym esesowskim przywódcom, współzawodniczyć z nimi w gorliwości. A Hitler pochwalał w ludziach taki pierwiastek. To było naprawdę coś fenomenalnego! Gdy zobaczyłem go na ekranie w sali posiedzeń [Trybunału Norymberskiego – T.F.], znowu na chwilę, nie dłużej, ale jednak poczułem się jakby uskrzydlony. Jestem przecież bardzo podatny na obce wpływy. Dziwne… A tu na ekranie pojawia się Hitler. I wyrzucasz rękę do przodu… Na moment znów jesteś odurzony…”10
Odczytuję Niklasowi ten fragment. Chcę usłyszeć komentarz syna Hansa Franka.
– Aha – w zamyśleniu przytakuje Niklas, wycierając usta serwetką i dogryzając mięso z wieprzowego żeberka. – I ty wierzysz w to, co właśnie przeczytałaś?
– A dlaczego nie? Człowiek wyraża skruchę, obwinia się…
– Zwalając wszystko na Hitlera i na swoją próżność? – stanowczo przerywa mi Frank. I mówi dalej: – A teraz moja kolej sypania cytatami. Oto, na przykład, co jeszcze mówił mój ojciec, będąc gubernatorem generalnym Polski: „Co po wojnie będzie z Żydami, Polakami, Ukraińcami, Rosjanami i wszystkimi pozostałymi, którzy tu zamieszkują, to jest absolutnie wszystko jedno. Według mnie, niech ich nawet na farsz przerobią”. Albo jeszcze to. Kiedyś ojciec udał się do Lwowa, gdzie wystąpił przed setkami niemieckich urzędników, oficerów, żołnierzy i powiedział im: „Właśnie przejechałem przez stare żydowskie gniazdo, ale czemuś nie zobaczyłem ani jednego aborygena. Czyżbyście uczynili im coś złego?” I wszyscy Niemcy obecni w sali zarechotali. Dlatego, że oni już rzeczywiście zrobili coś złego. No i jak mógł tak dobrze wykształcony człowiek, znakomicie grający na fortepianie, w młodości nieopuszczający ani jednej premiery teatralnej, cytujący z pamięci Fausta Goethego, znający Szekspira, wielkich niemieckich poetów, jak mógł powiedzieć coś takiego? O czym myślał? Nie był przecież głupi. Według wyników testu IQ, przeprowadzonego w Norymberdze, wyróżniał się ponadprzeciętną inteligencją. On wszystko wiedział. Przede wszystkim wiedział, co jest dobre, a co złe. To do niego należą słowa, wypowiedziane przed zagraniczną prasą: „Jeśli zarządzę, by wydrukowano po jednym blankiecie na każdych trzydziestu Polaków, których rozstrzeliwuje się na mój rozkaz, wszystkich lasów w Polsce nie starczy, by wyprodukować tyle papieru”. Tak właśnie powiedział. Mądrze powiedział. Nie po prostu „zlikwidować”. Nie. Z szyderstwem. Tym potworniej to brzmi. Czy ty mu jeszcze wierzysz? W jego skruchę?
– Nie wiem – wzruszam ramionami. – Trudno mi sobie wyobrazić sześć milionów ludzi. To więcej niż dziesięć razy tyle, ile mieszka dzisiaj w Norymberdze.
– Nie chciałem w czymkolwiek być podobny do ojca – Frank po pauzie mówił dalej. – I stałem się inny. Bardzo chciałbym żyć własnym życiem, bez niego. Ale tak