zaatakuje swojego brata – wychrypiał Wito.
– Czy to pewne? – upewnił się Łukasz.
Jeśli tak, wówczas muszą natychmiast ruszać, by dotrzeć do Weissenfels przed wrogiem. Jadąc szybkim tempem, potrzebowali trzech dni. Może rzeczywiście powinien zostawić Martę na miejscu, żeby nie spowalniać wyprawy. Ale jeśli Rajmund się mylił, może dotrzeć za późno i wpaść prosto w ręce Albrechta.
– Nie mogę wam powiedzieć, skąd mój pan o tym wie. Ale był bardzo pewny siebie i wysłał już posłańca do Weissenfels. Ani on, ani pani nie mogą wyjechać.
– Czyżby Albrecht kazał ich pilnować? – spytała Marta głosem pełnym obawy. – Są wolni? Czy dobrze się czują?
W Miśni fakt, że Rajmund popierał ludzi, których Albrecht uważał za osobistych wrogów i zamierzał uprzątnąć sobie z drogi, nie był żadną tajemnicą. Jedynie silna determinacja, by w przyszłości przekazać synowi tytuł i majątek ziemski, powstrzymywała przyjaciela Łukasza i jego żonę Elżbietę przed opuszczeniem Marchii Miśnieńskiej.
– Książę Albrecht przydzielił nam za dozorców dwóch najgorszych rębajłów – relacjonował Muldentalczyk. – Ponadto zarekwirował wszystkie wyszkolone konie jako trybut i dowód wierności.
Na twarzy szalenie odważnego jeźdźca malowała się wściekłość.
– Takimi poczynaniami doprowadzi mego pana do ruiny – powiedział, bezwiednie zaciskając pięści. – Jednakże gdy tylko będą się mogli oddalić bez wzbudzania podejrzeń, zamierzają pojechać do Weissenfels, aby wesprzeć hrabiego Dytryka i powitać syna.
– My ruszamy jeszcze dzisiaj – zapewnił Łukasz.
Wyciągnął z sakiewki pudełeczko wypełnione do połowy półfenigówkami i podał je posłańcowi.
– Weź, to na drogę powrotną. Lecz najpierw poszukaj noclegu, wyśpij się porządnie, a i koń potrzebuje odpoczynku.
Na te słowa na twarzy Wita pojawił się zuchwały uśmiech.
– Pozwolono mi wziąć siwka, nie będzie zmęczony. Takiego konia od lat u nas nie było! – Chłopakowi zaświeciły się oczy. – Mieliśmy szczęście, bo jest jeszcze zbyt dziki dla innych jeźdźców i to go uratowało przed miśnieńskimi drabami.
– Zatem masz dodatkowy powód, żeby się dobrze wyspać – nie odpuszczał Łukasz. – Na tak dzikim wierzchowcu potrzebne ci wszystkie zmysły. Przekaż Rajmundowi, że czekamy na niego w Weissenfels, o ile nie dotrze tam przed nami. Niech Bóg ma was w swojej opiece!
Ujął Martę za ramię i pociągnął za sobą w poszukiwaniu landgrafowego stolnika. Wito odprowadził ich wzrokiem, a następnie przeliczywszy monety, które trzymał w dłoni, postanowił pójść za wskazówką Łukasza i poszukać kwatery. Pewnie by zignorował tę radę, gdyby pochodziła od kogoś innego. Lecz przyjaciel jego pana był wytrawnym jeźdźcem i wiedział, o czym mówi.
Marta nie odezwała się ani słowem po drodze do przepysznego kamiennego pałacu, który został wzniesiony przez ojca Hermana i śmiało mógł konkurować z każdą cesarską siedzibą. Wciąż rozbrzmiewały jej w głowie słowa Wita, że Rajmund pragnął powitać syna. Niespodziewanie ogarnęło ją okropne uczucie.
Doszły ich pogłoski, że Dytryk wrócił z wyprawy do Ziemi Świętej z jednym jedynym rycerzem. Jeśli to była prawda i hrabia nie zostawił nikogo w zamorskim kraju, to któryś z nich musiał zginąć, albo jej syn, albo syn Rajmunda, a może obaj… Koniecznie musiała się dostać do Weissenfels, by zyskać pewność.
Łukaszowi z pozornie beztroską zuchwałością udało się przed rozpoczęciem posiłku przedrzeć do stolnika turyńskiego landgrafa.
Gunter ze Schlotheim był przysadzistym mężczyzną po pięćdziesiątce, z siwymi włosami i brodą, sprawującym swój urząd na zamku Wartburg od dobrych kilkunastu lat.
– Schlotheim, czy moglibyście mi stworzyć sposobność, bym porozmawiał z księciem, nim wyjedzie na polowanie? – zapytał Łukasz bez wstępu, gdy tylko się przy nim znalazł. – Mam wieści o Weissenfels.
Stolnik zerknął na niego ponuro.
– Cóż nas obchodzi Weissenfels? Może poczekać do powrotu. Chcemy ruszyć, póki pogoda się trzyma.
Zdaniem Łukasza ta sprawa nie mogła czekać. Najwyraźniej nie uniknie wtajemniczenia Schlotheima, chociaż zupełnie nie miał na to ochoty.
– Mnie obchodzi, chcę poprosić jego wysokość, by mi pozwolił pojechać tam na jakiś czas.
Gunter ze Schlotheim przyglądał mu się podejrzliwie. Wreszcie odezwał się zimno:
– Zobaczę, co będę mógł dla was zrobić. A teraz idźcie na swoje miejsce. Trzeba zasiadać do stołu – powiedział, przeciskając się w przeciwnym kierunku.
– Módlmy się, by podczas posiłku rozpadało się jak z cebra i landgraf przełożył polowanie – szepnął Łukasz do Marty, torując im drogę do stołu. – Wtedy będziemy wprawdzie jechali w deszczu, ale to już pół biedy.
Siedzieli jak na rozżarzonych węglach, podczas gdy dziewki służące, kuchmistrzowie i pachołkowie pod nadzorem kuchmistrza wnosili jedzenie. W zależności od rangi biesiadników podawano mięso i wino rozcieńczone wodą, chleb i ser lub owsiankę z wodnistym piwem.
Landgraf Herman z Turyngii był rosłym mężczyzną około trzydziestu pięciu lat, z wojskowym doświadczeniem. Od roku był wdowcem, zawsze mającym na uwadze głównie własne interesy. Po śmierci swego brata Ludwika zdołał wymóc na cesarzu landgrafostwo, mimo że monarcha zamyślał włączyć je do Rzeszy jako lenno. Zdaniem cesarza uprawnieni do dziedziczenia byli wyłącznie synowie w bezpośredniej linii, a Ludwik Turyński nie pozostawił po sobie męskiego potomka, gdy rok wcześniej umarł wskutek błotnej gorączki, wracając z Ziemi Świętej.
Ponieważ Herman uchodził także za mecenasa poetów i minstreli, po lewej stronie od głównego stołu siedział pewien grajek, stary znajomy Marty i Łukasza, noszący niecodzienne imię Ludmił, który przez cały czas biesiady wygrywał na lutni niekończące się melodie.
Podczas posiłku Łukasz nie spuszczał wzroku z landgrafa, gotów w każdej chwili skoczyć do przodu i poprosić księcia o rozmowę, gdyby ten dał znak do wyjazdu na polowanie, nie wysłuchawszy wcześniej jego prośby.
Landgraf gestem uciszył grajka. Lutnia natychmiast zamilkła.
Łukasz wlepił wzrok w monarchę i czekał w gotowości. Czy książę opuści salę?
Nie, Herman rozejrzał się wkoło, napawając się atmosferą skupionego oczekiwania pośród swych poddanych, a potem zwrócił się do stolnika:
– Powiadacie, że jeden z mych rycerzy chce nas opuścić?
Gunter ze Schlotheim się skłonił, po czym dał znak Łukaszowi.
Marta ścisnęła szybko dłoń męża, który się podniósł i postąpiwszy kilka kroków przed siebie, ukląkł przed landgrafem na jednym kolanie. Szczęśliwym trafem tego ranka siedzieli przy jednym z bliżej położonych stołów, poprzedniego dnia bowiem Łukasz wyróżnił się w rycerskim pojedynku.
– Wasza książęca mość, proszę, dajcie mi kilka dni, bym mógł pojechać do Weissenfels.
Landgraf popatrzył na niego i uniósł wysoko brwi.
– A zatem naprawdę wierzycie w to, coście powiedzieli? Miśnieńczyk zamierza prowadzić wojnę przeciwko swemu bratu, który dopiero co wrócił z krucjaty?
– Przed chwilą otrzymałem wiarygodne potwierdzenie, wasza łaskawość. Proszę was: nie