kiwa głową, jakby potrzebował czasu, żeby to przetrawić.
– Pamiętasz, jak przed chwilą powiedziałeś, że niczego byś nie zmienił? To prawda?
Powietrze wokół nas nieruchomieje, jakby wszyscy i wszystko, od ptaków na drzewach aż po sąsiadów strzygących trawniki, zdali sobie sprawę z powagi jego pytania i wstrzymali oddech, licząc, że skorzystam z tej jedynej w życiu okazji – bo nigdy nie byliśmy tego tacy bliscy i może już nie będziemy – aby naprawić stosunki między nami. Co się takiego stało – zachodzę w głowę – że Josh postanowił wyciągnąć do mnie rękę, jeśli tak mam to rozumieć? Czy przyczyną jest to, że niebawem wyjedzie do Stanów i być może nie będziemy się widzieli przez rok?
Murphy podnosi łeb i patrzy na mnie z miną „Tylko znowu wszystkiego nie schrzań”. Przypominam sobie uwagę, którą Josh rzucił rano, o dobrych stronach wczesnego ojcostwa, i jego chmurny wyraz oczu, kiedy zbyłem ją żartem.
– Nie – odpowiadam. – Nieprawda. Coś bym zmienił, gdybym tylko mógł.
– Co takiego? Nie ożeniłbyś się z mamą? Oddałbyś mnie do adopcji? – Wyciąga przed siebie długie nogi i choć w jego głosie brzmi żartobliwa nuta, wiem, że pyta poważnie.
Patrzę na niego z uwagą. Ma taki sam kolor włosów jak ja, zanim zacząłem siwieć, i podobne rysy twarzy, z lekko zakrzywionym nosem.
– Nie, Josh – odpowiadam. – Nic z tych rzeczy.
– Więc co?
– Ożeniłbym się z twoją mamą, ale później, po studiach.
– Mógłbyś na nich poznać inną dziewczynę. A mama w tym czasie mogłaby poznać innego chłopaka.
Pociągam łyk piwa, bo często się nad tym zastanawiałem. Livia i ja znaliśmy się zaledwie kilka miesięcy i gdyby nie zaszła w ciążę, może w ogóle nie bylibyśmy razem. Na pewno nie figurowałem w jej długoterminowych planach, tak jak ona nie figurowała w moich, a to dlatego, że po prostu żadne z nas nie wybiegało myślą tak daleko. A jednak, po tych pierwszych trudnych latach, jesteśmy ze sobą szczęśliwi, bardzo szczęśliwi.
– Hm, twoja mama jest kobietą mojego życia, więc i tak na pewno bylibyśmy parą.
– Ale nie mielibyście mnie.
– Oczywiście, że byśmy mieli.
– Nie. Gdybyś ożenił się z mamą później, może urodziłby się wam syn, ale to nie byłbym ja. Jestem taki, jaki jestem, bo zostałem poczęty i przyszedłem na świat w tym, a nie innym czasie.
To jedna z tych chwil, kiedy mam wrażenie, że widzę swoje lustrzane odbicie. Na twarzy ma wypisaną urazę, tak jak ja. Nawzajem ranimy się do krwi – uświadamiam sobie.
Wracam pamięcią do dnia, w którym budował fort z klocków Lego i stale prosił mnie o pomoc, co zaczęło mnie złościć.
– Tato, potrzebuję pomocy tylko przy tym ostatnim elemencie – powiedział po raz piąty. – Z całą resztą poradziłem sobie sam, tak jak mi mówiłeś.
– To dla niego za trudne – powtarzała mi Marnie, kiedy go ignorowałem. – Jeszcze do tego nie dorósł.
Josh jednak nie ustawał i zamiast go pochwalić, zburzyłem fort, bo straciłem panowanie nad sobą.
– Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała Marnie niegramatycznie, patrząc z przerażeniem na rozsypane klocki.
– To było… niechcący – skłamałem.
Spojrzenie, które mi rzuciła, pełne niesmaku, przypomniało mi inne, tamto, którym witała mnie Livia, gdy w końcu, po całych dniach spędzanych w Bristolu z Nelsonem, wracałem do domu.
– Nie, zrobiłeś to specjalnie, widziałam! Wyszedłeś z siebie i cię poniosło. – Wykonała zamaszysty ruch ręką. – Jesteś okropny, już cię nie lubię! – Odwróciła się ode mnie i podeszła do Josha. – Nie płacz – powiedziała do niego, wyciągnęła ręce i objęła go w pasie. – Pomogę ci zbudować go od nowa.
Zbliżyłem się, przykucnąłem obok niego, przeprosiłem go i zaproponowałem, że odbuduję z nim fort. Ale on nie zwracał na mnie uwagi.
– Zostaw go, tato, już za późno! – zawołała Marnie.
Podniosłem wzrok i zobaczyłem w drzwiach Livię, w jej oczach błyszczały łzy. Nie łzy frustracji, które widywałem we wczesnym okresie naszego małżeństwa, ale rozpaczy. I zacząłem się zastanawiać, jak długo tam stoi i ile widziała.
– Tak dalej być nie może – odezwała się drżącym głosem. – Naprawdę. – I dotarło do mnie, że ma rację.
Starałem się, ale Josh ledwie się do mnie odzywał. Zachowywał rezerwę, która zaczęła mi przeszkadzać, i nie chciał niczego ode mnie. A nasze rozmowy z biegiem lat zaczęły wyglądać tak:
– Josh, nie potrzebujesz pomocy przy tym projekcie z dinozaurami?
– Nie, dziękuję, tato.
– Josh, pomóc ci pomalować rower?
– Nie, dziękuję, tato.
– Josh, może razem przeniesiemy to łóżko?
– Poradzę sobie sam, dzięki.
– Josh, mam ci pomóc z tymi podaniami na studia?
– Nie, nie trzeba.
– Josh, kiedy przewozimy twoje rzeczy do Bristolu?
– W porządku, tato, Nelson pożyczy mi swojego vana.
I nic więcej, tylko ciągła bariera między nami, której do tej pory nie udało nam się przełamać. Aż do tej chwili, jeśli tylko znajdę odpowiednie słowa.
Pochylam się i drapię Murphy’ego.
– Naprawdę bardzo mi przykro, że wtedy zburzyłem ci fort.
– To było strasznie dawno temu, tato.
– Być może. Ale wciąż wisi między nami.
– Wyłącznie w twoim odczuciu. Rozwaliłeś mój fort i już. Nie uderzyłeś mnie ani nic takiego. To ty musisz sobie odpuścić.
Nie jestem w stanie na niego spojrzeć.
– Ale wciąż masz do mnie żal z tamtego powodu.
– Nie, mam żal, ponieważ obchodzisz się ze mną jak z jajkiem. Dlatego wbijam ci szpilki… usiłuję wywołać jakąś twoją reakcję. Chcę tylko, żeby było między nami normalnie.
– Nie jestem pewny, czy wiem, jak to jest „normalnie”.
– Właśnie tak jak teraz, tato. Kiedy popija się razem piwo, gawędzi się i jest się ze sobą szczerym.
Czy to naprawdę takie proste? – mam wątpliwości.
– Zresztą jestem zadowolony, że zburzyłeś mi tamten fort – ciągnie.
Prostuję się.
– Jak to?
– Bo inaczej nie mielibyśmy Murphy’ego. Dlatego mi go kupiłeś, prawda? Miała to być ręka na zgodę.
– Tak.
– Tylko nie powiedziałeś mi o tym wtedy. Myślałem, że po prostu kupiłeś mi psa, zwłaszcza że tydzień później sprawiłeś Marnie kota.
– Tylko dlatego, że ciągle domagała się własnego zwierzaka. Czy… czy to coś by zmieniło, gdybym powiedział, że Murphy ma ci wynagrodzić zburzenie fortu?
– Może. Bo jeśli ściskasz wyciągniętą do ciebie