dyski hamulców.
– Chcesz rzucić okiem na silnik?
– Nie, naprawdę dzięki… – westchnąłem.
– Czy wiesz, że takich samochodów jak ten jest tylko piętnaście na całym świecie?
– Nie do wiary.
– W ciągu dwóch sekund dochodzi do setki, a może jechać czterysta kilometrów na godzinę!
– Niezwykle praktyczne przy obecnych cenach benzyny i wszędzie ustawianych radarach. Taka nieekologiczna bryka.
Tym razem wreszcie zdołałem go zmartwić.
– Och, jesteś beznadziejny! – Westchnął. – Nie umiesz cieszyć się drobiazgami.
– Któryś z nas musi być beznadziejny, żeby równowaga została zachowana. A ponieważ ty już sobie przydzieliłeś rolę wesołka, nie miałem wyjścia.
– Wsiadaj.
– Mogę prowadzić?
– Nie!
– Dlaczego?
– Nie pamiętasz, że zabrali ci prawo jazdy?
*
Wyścigowa maszyna wyłoniła się z ocienionych alejek Malibu Colony i wjechała na biegnącą wzdłuż oceanu Pacific Coast Highway. Samochód świetnie trzymał się drogi. Wnętrze było ciepłe, wyściełane spatynowaną rdzawą skórą. Z radia rozbrzmiewał stary przebój Otisa Reddinga. Poczułem się bezpiecznie, jakbym siedział w przytulnej kabinie samolotu. Przymknąłem oczy.
Wiedziałem, że ten spokój, pozorny, nietrwały, zawdzięczałem lekarstwu na uspokojenie, które wsunąłem pod język, kiedy wyszedłem spod prysznica, ale momenty ulgi były tak rzadkie, że nauczyłem się nimi delektować.
Od kiedy Aurore mnie opuściła, miałem wrażenie, że serce niszczy mi jakiś pasożyt, który zamieszkał w nim na stałe jak szczur w spiżarni. Drapieżny smutek wyssał ze mnie wszystkie soki, wyprał z emocji, pozbawił woli. Przez pierwsze tygodnie po rozstaniu strach przed depresją powstrzymywał mnie od załamania się. Dzień po dniu walczyłem ze zgorzknieniem i apatią. Ale strach wkrótce również mnie opuścił, zabierając ze sobą moją godność. Nie chciało mi się nawet zachowywać pozorów. Robak toczył moje wnętrze, zabierając radość życia, wysysając mnie jak przejrzały owoc, gasząc każdą iskrę życia. Gdy tylko chciałem się otrząsnąć, robak zmieniał się w żmiję i kąsał, zatruwając mózg bolesnymi wspomnieniami. Nagle wracały do mnie obrazy z przeszłości, przypominałem sobie skórę Aurore, jej zapach, rzęsy, złote błyski w oczach…
Potem wspomnienia zaczęły się zacierać. Wciąż brałem leki i czułem się otumaniony, nic już nie widziałem wyraźnie. Bezwolnie dryfowałem, zawieszony w próżni dni spędzanych bezczynnie na kanapie, w ciemnościach chemicznej zbroi, zapadając co jakiś czas w ciężki xanaksowy sen, w najgorszych dniach kończący się koszmarami, w których roiło się od gryzoni o długich pyskach i szorstkich ogonach; gdy wreszcie budziłem się, spocony i zesztywniały ze strachu, jedno, czego pragnąłem, to natychmiast uciec, więc brałem coraz silniejsze leki. Żyłem w tym odrętwieniu, a moje puste, pozbawione sensu dni i noce mijały jedne po drugich. Byłem tego nieświadomy. Zresztą rzeczywistość się nie zmieniła: wciąż cierpiałem, a od roku nie napisałem ani zdania. Mój mózg zastygł w bezruchu, słowa mnie opuściły, ochota do pisania również. Byłem wyprany z wyobraźni.
*
Na wysokości plaży w Santa Monica Milo zjechał na międzystanową drogę numer 10 w kierunku Sacramento.
– Znasz wynik meczów baseballowych? – spytał wesoło, wręczając mi swojego iPhone’a włączonego na stronie sportowej. – Angelsi pobili Jankesów!
Rzuciłem roztargnionym wzrokiem na ekran.
– Milo!
– Słucham?
– Nie patrz na mnie, patrz na drogę.
Wiedziałem, że mój stan go martwił; nie rozumiał mego załamania, czuł, że jest ono mniej lub bardziej związane ze słabością, którą wszyscy w sobie nosimy, a on myślał, okazało się niesłusznie, że mnie to nie dotyczy. Skręciliśmy w prawo do Westwood. Zaczynał się „złoty trójkąt” Los Angeles. Jak niektórzy zauważyli, nie było w tej dzielnicy ani szpitala, ani cmentarza, tylko nieskalanie czyste ulice z najdroższymi butikami na świecie, w których należało się umawiać, jak w gabinecie lekarskim. Z demograficznego punktu widzenia w Beverly Hills nikt się nie rodził ani nie umierał…
– Mam nadzieję, że jesteś głodny! – rzucił Milo, skręcając raptownie w dół, w Canon Drive. Gwałtownie zahamował przed elegancką restauracją. Podał klucze parkingowemu i krokiem stałego bywalca pewnie wszedł do środka. Poszedłem za nim. Dawny chuligan z MacArthur Park odbierał jako rewanż społeczny możliwość zjedzenia lunchu w Spago bez uprzedniej rezerwacji, podczas gdy wszyscy normalni ludzie musieli zamawiać stolik trzy tygodnie wcześniej. Kierownik sali zaprowadził nas do eleganckiego patio. Była to strefa bogatych biznesmenów i sławnych ludzi. Milo usiadł, dyskretnie wskazując mi stolik kilka metrów od nas, przy którym Jack Nicholson i Michael Douglas kończyli właśnie posiłek, pijąc na deser po kieliszku mocniejszego alkoholu. Niedaleko od nich aktorka serialu popularnego w czasach naszej młodości przeżuwała liść sałaty.
Padłem na krzesło nieczuły na ten specjalny prestiż. Od dwóch już lat osiągnąłem szczyty hollywoodzkich marzeń, co pozwoliło mi poznać osobiście niektórych idoli mojej młodości. Bywałem na przyjęciach w ekskluzywnych, zamkniętych klubach czy w prywatnych willach wielkich jak pałace i mogłem do woli dyskutować z aktorami, piosenkarzami i pisarzami, bohaterami moich dziecięcych marzeń. Niestety, te spotkania okazały się wielkim rozczarowaniem. Lepiej nigdy nie poznać kulis fabryki marzeń. Tak naprawdę większość moich bohaterów z lat dorastania to byli ludzie zdeprawowani, polujący bezustannie na dziewczyny, które wyrzucali zaraz po skonsumowaniu, szukając za każdym razem świeżej zwierzyny. Rzecz równie smutna: niektóre aktorki, na ekranie urocze i błyskotliwe, w rzeczywistości brały kokainę, chorowały na anoreksję i były ofiarami botoksu i liposukcji. Lecz czy miałem prawo sądzić ich wszystkich? Czy ja sam nie stałem się takim samym osobnikiem jak ci, którymi pogardzałem? Padłem przecież ofiarą takiego samego wyalienowania, tak samo nadużywałem lekarstw, byłem takim samym egocentrykiem i tak samo w momentach przytomności czułem do siebie niesmak.
– Częstuj się! – Milo z entuzjazmem wskazał na kanapki, które przyniesiono nam do aperitifu.
Dotknąłem wargami kromeczki chleba pokrytej cienkim plastrem marmurkowego, miękkiego mięsa.
– To wołowina z Kobe – wyjaśnił Milo. – Wiesz, że w Japonii woły masuje się sake, żeby tłuszcz wniknął do mięśni?
Zmarszczyłem brwi.
– Żeby im było przyjemnie, dodaje się sake do karmy, a żeby się zrelaksowały, puszcza się im na pełen regulator muzykę klasyczną. Zupełnie możliwe, że stek, który masz właśnie w ustach, słuchał koncertu Aurore. A być może się w niej zakochał… Widzisz, nie jesteś jedyny.
Wiedziałem, że Milo robi, co może, żeby mnie rozweselić, ale humor też straciłem bezpowrotnie.
– Milo, zaczynam mieć trochę dość. Co takiego ważnego chciałeś mi powiedzieć?
Milo przełknął ostatnią kanapkę, nawet jej nie smakując, po czym wyjął z torby maleńkiego laptopa i otworzył go.
– Teraz nie mówi do ciebie przyjaciel, tylko agent literacki.
Tymi słowami zaczynał zawsze spotkania dotyczące biznesu. Nasza mała firma opierała się na moim przyjacielu. Cały czas biegał z komórką przy uchu, żył w wielkim tempie,