to chyba tylko jedna sytuacja z naszych dziejów zasługuje na to drugie określenie, szkoda jednak, że pozostaje niemal całkowicie nieznana. Mało kto zdaje sobie bowiem sprawę, że gdyby nie mistrzowskie (nie ma w tym słowie żadnej przesady) dowodzenie „Śmigłego” podczas odwrotu z Kijowa, losy bitwy warszawskiej zapewne potoczyłyby się inaczej. A wraz z nimi – także losy Europy i świata.
Front polsko-bolszewicki składał się z dwóch części rozdzielonych bagnami Polesia. Z północy, z terenów litewsko-białoruskich, nadchodziły informacje o olbrzymiej koncentracji sił rosyjskich przygotowujących się do potężnej ofensywy. W Warszawie zadecydowano o skierowaniu tam wszystkich możliwych wzmocnień, także z Ukrainy. Na południu miały pozostać znacznie skromniejsze siły obronne, niestety mobilizacja poborowych do oddziałów Petlury kompletnie się nie powiodła i polscy dowódcy zostali praktycznie pozostawieni sami sobie.
Ofensywa rosyjska na Ukrainie rozpoczęła się 26 maja 1920 roku, a jej głównym celem było zniszczenie 3 Armii generała Edwarda Śmigłego-Rydza stacjonującej wokół Kijowa oraz odepchnięcie 6 Armii (generał Wacław Iwaszkiewicz) zajmującej pozycje na południe od miasta. Sowietami dowodził Aleksandr Jegorow, którego komisarzem politycznym był Józef Stalin. Planowano, że część sił rosyjskich zaatakuje Kijów i zwiąże „Śmigłego” walką, a w tym czasie reszta bolszewickich oddziałów otoczy miasto. Natomiast Armia Konna Budionnego miała za zadanie powstrzymać wszelkie próby odsieczy dla Kijowa.
Siły rosyjskie były trzykrotnie liczniejsze. Wprawdzie ich przewagę ilościową Polacy częściowo niwelowali lepszym wyszkoleniem i dobrą artylerią, jednak praktycznie każde z czterech bolszewickich ugrupowań atakujących Kijów powinno samodzielnie poradzić sobie z wojskami „Śmigłego”. Na szczęście generał miał po raz kolejny pokazać swoją prawdziwą wartość na froncie.
Przez pierwsze 10 dni postępy Sowietów były minimalne, „Śmigły” umiejętnie manewrował odwodami, wspierając zagrożone odcinki. Z tego powodu Naczelne Dowództwo w Warszawie zrezygnowało nawet z przysłania pod Kijów dodatkowych dwóch dywizji, kierując je w zamian na front białoruski. Były to jednak tylko przejściowe sukcesy, a niebawem „Śmigły” znalazł się w bardzo trudnej sytuacji.
Podstawowy problem stanowił bowiem kompletny brak łączności – „Śmigły” nie miał kontaktu ani z dowodzącym Frontem Ukraińskim generałem Antonim Listowskim, ani także z Piłsudskim w Warszawie. Używane w tych czasach telefony polowe nie pozwalały na rozmowy dalekodystansowe, telegraf drutowy nie działał, radiostacja nie miała zasięgu, a samoloty nie mogły wystartować z błotnistych lotnisk. Do „Śmigłego” docierały zaledwie strzępki informacji, zatem uznał, że aktualne są rozkazy z końca maja, czyli obrona Kijowa za wszelką cenę i oczekiwanie na posiłki. O tym, że wysłano je na Białoruś, „Śmigły” nie miał pojęcia.
Tymczasem Armia Konna przerwała polski front na styku pomiędzy 3 a 6 Armią – informacja o tym dotarła do Kijowa dopiero po 48 godzinach. Oznaczało to, że miasto mogło zostać odcięte. Na domiar złego niebawem nadeszła też wiadomość, że dowództwo frontu opuściło już swoją kwaterę w Żytomierzu. Oznaczało to prawdziwą tragedię dla oddziałów „Śmigłego”, gdyż przez Żytomierz położony o 130 kilometrów na zachód od Kijowa biegło bezpośrednie połączenie drogowe z Polską. W tej sytuacji pozostawał wyłącznie drugi szlak ewakuacyjny – droga i linia kolejowa prowadząca przez Korosteń leżący bardziej na północy.
„Śmigły” przywykł jednak do wykonywania rozkazów, wiedział też, że zapasy wystarczą mu na dwa tygodnie. Miał polecenie bronić miasta i zamierzał je respektować, tym bardziej że obiecane wzmocnienie miało przybyć do 15 czerwca. Drogą kolejową przez Korosteń rozpoczął ewakuację rannych, chorych i cywilów. Wówczas otrzymał od Listowskiego rozkaz opuszczenia Kijowa i uderzenia na Żytomierz.
Generał uznał to polecenie za niewykonalne i pamiętając o rozkazach od Naczelnego Wodza, zażądał jego powtórzenia przez dowództwo w Warszawie. Specjalnie w tym celu wysłano samolot z meldunkiem, a „Śmigły” sugerował, że szanse powodzenia ataku na Żytomierz są minimalne, poza tym przez miasto nie prowadziła linia kolejowa. W tej sytuacji musiałby porzucić tabory, rannych i cywilów, a odwrót zamieniłby się w ucieczkę. Twierdził także, że w Kijowie utrzyma się wystarczająco długo, by zdążyła nadejść odsiecz.
Kolejny rozkaz dotarł do Kijowa (samolotem) po południu 9 czerwca, podpisał go szef Sztabu Generalnego, generał Stanisław Haller. Nakazywano przeprowadzić odwrót w kierunku na Korosteń, co było możliwe do wykonania. „Śmigły” zrozumiał, że nie dostanie żadnych wzmocnień, i zarządził wysadzenie mostów na Dnieprze. Ta decyzja potwierdza, że zdawał sobie sprawę, iż ewakuacja Kijowa ma charakter ostateczny. Przez ostatnie sześć lat miasto przechodziło kilkanaście razy z rąk do rąk, ale nikt nigdy nie zniszczył przepraw mostowych. Wszyscy okupanci mieli bowiem nadzieję, że jeszcze powrócą do ukraińskiej stolicy, i nie chcieli sobie utrudniać życia.
Edward Śmigły-Rydz opuścił Kijów następnego dnia po południu. Jechał przez ulice miasta odkrytym samochodem, kierowca prowadził pojazd bardzo powoli, by nie wzbudzać niepotrzebnej paniki. Przez kilka kolejnych godzin generał zajmował się organizacją szyku i kolumn marszowych. Jeszcze przed zapadnięciem zmroku wojsko zaczęło wychodzić z miasta.
Odwrót przypominał prawdziwy exodus. Na czele szyku, wzdłuż torów kolejowych maszerowała 1 Dywizja Piechoty Legionów. Za nią kilometrami ciągnęły się tabory wojskowe i cywilne, wśród których straż pełniła ukraińska 6 Dywizja. Większość cywilów – zarówno obywatele Kijowa narodowości polskiej, jak i Ukraińcy oraz przedstawiciele dyplomatyczni przy rządzie Petlury – podróżowała kilkudziesięcioma pociągami jadącymi w tempie marszu pieszego. Od północy kolumnę osłaniały pułki strzelców podhalańskich pułkownika Józefa Rybaka, a od południa 7 Dywizja Piechoty.
Przed południem 11 czerwca, zaledwie 20 kilometrów od Kijowa, natknięto się na bolszewików. Była to 25 Dywizja Strzelców, doborowa jednostka dowodzona niegdyś przez legendarnego Wasilija Czapajewa. Rosjanie obsadzali most kolejowy na rzeczce Zdwiż, blokując odwrót „Śmigłego”. W normalnych warunkach opanowano by przeprawę, korzystając z przewagi w artylerii, niestety – nie można było użyć dział, gdyż pociski zniszczyłyby most i pociągi nie mogłyby przejechać dalej. Dlatego dopiero pod wieczór polskie oddziały zdobyły przeprawę i opanowały stację w pobliskiej Borodziance. Miejscowość ta pozostała jednak w rękach rosyjskich i prowadzono stamtąd ogień uniemożliwiający saperom naprawę uszkodzonego mostu.
Następnego dnia o świcie Polacy wznowili atak. Do walki przyłączyły się oddziały wysłane przez „Śmigłego” w górę rzeczki, które po jej sforsowaniu obeszły pozycje bolszewików. Pośpiech był konieczny, gdyż w kierunku placu boju szły sowieckie posiłki. Zresztą Rosjanie kontratakowali, nie zważając na straty – jeden z bolszewickich pułków właściwie przestał istnieć, rozstrzelany ogniem ponad setki karabinów maszynowych i kilkunastu dział.
Bojem piechoty legionowej pod Borodzianką dowodził pułkownik Stefan Dąb-Biernacki i znakomicie się spisywał. „Śmigły” nie musiał też się martwić o południowe skrzydło, gdzie marsz odbywał się bez zakłóceń. Natomiast grupa pułkownika Rybaka natknęła się na kolejne jednostki sowieckie i odeszła w kierunku południowym. W tej sytuacji „Śmigły” nakazał pułkownikowi jak najszybsze przybycie pod Borodziankę i wzmocnienie polskich sił. Chcąc ułatwić wykonanie rozkazu, polecił kolumnom taborowym zejście z drogi i przebijanie się leśnymi szlakami na zachód. Okazało się to szczęśliwym posunięciem – tabory nie natknęły się już na Rosjan i kilkanaście godzin później dołączyły do wojsk.
Nadejście podhalańczyków pułkownika Rybaka pozwoliło wreszcie odepchnąć Rosjan od mostu, który stał się przejezdny około godziny 18. Jako pierwszy przekroczył go pociąg pancerny „Paderewski”, a za nim kolejne składy ewakuacyjne. Jednak dalsza wędrówka okazała się niemożliwa – całodobowy bój bardzo osłabił