Elżbieta Wojnarowska

Czternaście dni Honoraty


Скачать книгу

Nie jadła od rana. Nie piła. Bo podczas jazdy się nie je. Ani nie pije. I ani kropli alkoholu.

      Dopiero teraz poczuła okrucieństwo tego nakazu.

      Na szczęście w budce obok nabyła bułkę z wędliną. Nie zamierzała sprawdzać, z jakiego typu wędliną, bojąc się ewentualnego braku chęci do przełknięcia zakupionego towaru w przypadku stwierdzenia organoleptycznie możliwości braku ewentualnej satysfakcji ze zjedzenia owego produktu.

      Głód został nasycony, a puszka coli ujarzmiła pragnienie dopełnienia braku stosownych procentów.

      Honorata nie potrzebowała mapy. Znała drogę.

      Wiele razy tędy jeździła. Dawniej. Kiedy jeszcze nie miała Franki, za to miała wiele innych problemów. Z tymi problemami jeździła. Do Jastrzębiej Góry. Do Irenki. Bo Irenka była przyjaciółką. A przyjaciółki są od problemów. Żeby je nimi obarczać, to znaczy przyjaciółki tymi problemami, a potem słuchać ich rad, to znaczy przyjaciółek, i mieć na kogo zwalić niepowodzenia spowodowane zastosowaniem w praktyce tych rad, to znaczy na przyjaciółki, rady przyjaciółek. I żeby one mogły potem pocieszać, to znaczy te przyjaciółki, że następnym razem będzie inaczej. Rzecz jasna inaczej z twoim życiem, a nie ich, czyli przyjaciółek. A potem przyjechała raz z małą Franką, ale tak ją to zmęczyło, że zrezygnowała z wszelkich wspólnych wypoczynków z córką.

      I nawet w tak skomplikowanym procesie myślenia Honorata nie pogubiła się ani na jotę, i ani na chwilę, jak to działo się podczas pierwszej fazy podróży. To ją ukoiło i uspokoiło nerwy, skołatane widmem ewentualnego powtórnego pojawienia się zjawy w jej samochodzie.

      – A może to Franka rozpyla tu jakieś dopalacze? – warknęła nagle na cały głos, olśniona niespodziewanym domysłem. – Już ja się tym zajmę, jak wrócę!

      Ale na razie, aby znów wpaść w spokojne zamyślenie, zaczęła popatrywać przez okno na mijany krajobraz. Wzdłuż morza biegła droga, wzdłuż drogi tory kolejowe, a wzdłuż torów niepokojąco żółte pola kwitnącego rzepaku. Mdląco słodki zapach wpadał do środka samochodu przez uchyloną szybę.

      Ten widok i ten zapach zawsze przyprawiały ją o zawrót głowy. Upajały jak niezły absynt.

      Honorata postanowiła więc jechać wzdłuż pól. Drogą Gdańską, następnie Swarzędzką, a wreszcie Chłapowską. To była najbardziej lubiana część jej podróży. Za nic nie zamierzała odbierać sobie tej przyjemności. Nie musi przecież pchać się do Jastrzębiej Góry przez Władysławowo. Owszem, tamtejsza droga, poniemiecka, brukowana, wzdłuż morza, też była świetna, malownicza nawet bardziej, bo z morzem w tle, ale Honorata nie znosiła korków. A we Władysławowie będzie się musiała pchać przez korki. I pewnie w nich stać, czego bardzo, ale to bardzo nie lubi. A nie lubi robić tego, czego nie lubi.

      Dlatego właśnie ominie korki bokiem.

      Na razie jedzie Drogą Gdańską, a wraz z kolorami mijanych pól przesuwają się przed jej oczami pojedyncze, ledwie uświadamiane wspomnienia, skojarzenia.

      Tego też Honorata nie lubi. Bo ją rozpraszają. Boi się, że znowu straci kontrolę podczas jazdy.

      – To wszystko było. Już było. Kiedyś – mruczy do siebie. – Minęło.

      Ale czy faktycznie były to te obrazy? Czy zdarzyło się jej to, co teraz widzi? Czy tylko te migotania zdarzeń podsuwa jej rozbudzona widokami wyobraźnia? Czy są to jedynie jej projekcje na dawno zapomniane tematy dzieciństwa i młodości?

      – Cholera… – zaklęła zła. – Co się dzisiaj ze mną dzieje? Tak to jest nie napić się o właściwej porze. Tego, co zwykle, rzecz jasna…

      O, wyczuła dobrze. Nawet o tym nie wiedząc. Jeszcze nie miała pojęcia, że faktycznie coś właśnie zaczęło się dziać. Że to jeszcze nie ten moment, ale że już za chwilę się zacznie. Właściwa historia. Z trupem w tle… Kryminał rodem z dzieł Agathy Christie.

      Na razie czuła niepokój. Mijany pejzaż był jej znany, ale nagle wydał jej się nawet zbyt znany. Przecież nie jechała tędy od wielu lat, a miała wrażenie, jakby jechała tędy zaledwie wczoraj.

      Czuła się jak pianista, który tak długo ćwiczy utwór, aż w końcu gra go z pamięci, nawet nie myśląc o nutach. Utwór tak wrasta w pianistę, że staje się częścią jego umysłu, niemal nim samym. Gra nabiera emocji grającego, a jego interpretacja staje się jedyna w swoim rodzaju i niepowtarzalna. I choć wykonawca autorem utworu nie jest, to jednak w jakimś sensie tworzy go na nowo, poprzez siebie.

      Czy Honorata tworzy na nowo swoje dzieciństwo i młodość? Na nowo je interpretuje? Kto wie, ale miała wrażenie, że jej umysł jest kompletnie zamulony zapachami idącymi z pól.

      – Ona jednak coś tu musiała rozsypać… – wkurzyła się znowu na córkę.

      Potem, jak już się to wszystko skończy, Franka, zaprzeczając jej podejrzeniom, będzie się dziwić i pytać: „Ale jak to? Dlaczego? Jak mogłaś się w to wplątać? Nie przeczuwałaś? Niczego nie przewidziałaś?”. „No, nie, właśnie nie” – odpowie jej Honorata zdumiona.

      Nie. Nie miała pojęcia, w co się pakuje. I że w ogóle do czegokolwiek dojdzie.

      Tymczasem jechała Drogą Swarzędzką. Autem, 60 km na godzinę. Zachmurzyło się porządnie. Honorata spojrzała parę razy z niechęcią na niskie, ciemne chmury, z których miało lada moment lunąć. I być może zacząć walić piorunami, bo już słychać było nadciągające głuche pomruki zbliżającej się burzy.

      Honorata nienawidziła burzy. I bała się piorunów. Jak jej były pies. Pies zniknął, już wylądował w mrokach jej pamięci, a teraz znów się pojawił, jęcząc i wyjąc głośno ze strachu, przyprawiał Honoratę o gęsią skórę. Pociemniało na dobre. I rozpadało się na dobre. Rzęsiście. Światło reflektorów ślizgało się beznamiętnie po mokrym asfalcie. Droga nagle stała się nieprzyjemnie smętna i nużąca. A miało być tak pięknie – zirytowała się w duchu Honorata.

      Wkrótce zjechała na Drogę Chłapowską. Ale musiała zwolnić. Fale, wręcz potoki wody, rozbryzgiwały się o przednią szybę, wprawiając Honoratę we wściekłość, z trudem tłumioną.

      To ma być jej relaks? Przez jakiegoś Ziemka wpakowała się prosto w burzę, czego tak bardzo nie znosiła. Zupełnie jak jej były pies.

      Włączyła wycieraczki. Rozjeżdżały wciąż zalewaną strugami przednią szybę. Ale nie na wiele to się zdało. Widoczność była kiepska.

      Honorata jeszcze bardziej zwolniła, klnąc głośno. Jechała wolno, prawie się tocząc. Co chwilę mrok rozjaśniała seria błyskawic, niczym wystrzały z karabinu maszynowego.

      Wyminął ją jadący szybciej samochód.

      Było to nowe, czarne BMW. Po chwili zniknęło jej z pola widzenia i rozmazało się w deszczowym zmierzchu…

      Honorata jechała jeszcze jakiś czas w koszmarnej ciemności. Straciła rachubę, ile to mogło trwać, parę minut, a może pół godziny? Gdzieś górą wciąż przetaczały się grzmoty. Wtem jej światła oświetliły wrak czarnego BMW rozbitego o drzewo. Zatrzymała swój samochód. Na poboczu obok rozbitego auta siedziało dwóch mężczyzn.

      Honorata wyskoczyła z samochodu, narzuciła na głowę żakiet i brnąc w ulewnym deszczu, dobiegła do mężczyzn.

      – Panowie są ranni? – Pochyliła się nad siedzącymi.

      Byli najwyraźniej w szoku.

      Jeden siedział nieruchomo, patrzył przed siebie niewidzącymi oczami, drugi