Richard Osman

Morderców tropimy w czwartki


Скачать книгу

czy zostałybyśmy koleżankami, gdybyśmy poznały się przed trzydziestu laty. Pewnie nie, pochodzimy z różnych światów. Ale Coopers Chase zbliża ludzi.

      Mam nadzieję, że pomogę Elizabeth podczas śledztwa. I przyczynię się do złapania zabójcy Tony’ego Currana. Może uda mi się dorzucić swoją cegiełkę.

      Jeżeli mam jakąś wyjątkową cechę, jest nią to, że często się mnie nie zauważa. Nie wiem, czy to właściwe słowo. Może powinnam powiedzieć: nie docenia?

      W Coopers Chase mieszka wielu wybitnych ludzi, takich, którzy czegoś w życiu dokonali. Miło ich mieć za sąsiadów. Jest wśród nas jeden z projektantów Eurotunelu, badacz, którego nazwiskiem nazwano pewną chorobę, i były ambasador w Paragwaju czy Urugwaju. Tego typu osoby.

      A ja? Joyce Meadowcroft? Ciekawe, co myślą o mnie. Nieszkodliwa – na pewno. Gadatliwa? – niewykluczone. Ale jednocześnie w głębi duszy chyba czują, że nie jestem jedną z nich. Nie byłam nawet lekarką, tylko pielęgniarką. Oczywiście nikt mi tego w oczy nie powie. Ale wiedzą, że to Joanna kupiła mi mieszkanie. Joanna jest jedną z nich. Ja – nie za bardzo.

      A jednak kiedy w Komitecie Cateringowym dojdzie do kłótni, pojawi się problem z systemem nawadniania albo, tak jak ostatnio, pies któregoś z mieszkańców zapłodni suczkę innego i rozpęta się straszliwa awantura, kto wtedy zjawia się, aby wszystko naprawić? Joyce Meadowcroft.

      Przyglądam się przedstawieniu, patrzę, jak stroszą pióra, słucham okrzyków i gróźb skierowania sprawy do sądu i czekam, aż się zmęczą. Potem wkraczam do akcji i sugeruję, że może jest jakieś wyjście z sytuacji, może uda nam się osiągnąć kompromis, w końcu psy to tylko psy. Nikomu nie zagrażam, z nikim nie rywalizuję, jestem po prostu Joyce, łagodną, gadatliwą Joyce, która we wszystko się wtrąca.

      I dzięki mnie – zrównoważonej, rozsądnej Joyce – towarzystwo się uspokaja. Wrzaski cichną, a problem zostaje rozwiązany najczęściej w sposób, który przynosi mi jakąś korzyść. Choć nikt nigdy tego nie zauważa.

      Dlatego bardzo się cieszę, że nie rzucam się w oczy. Może ta cecha przyda się podczas śledztwa? Wszyscy będą patrzeć na Elizabeth, a ja po prostu będę sobą.

      Swoją drogą, nazwisko „Meadowcroft” mam po Gerrym, moim zmarłym mężu. Zawsze je lubiłam. Wyszłam za Gerry’ego z bardzo wielu powodów, wśród których mogę wymienić także to nazwisko. Moja koleżanka z pielęgniarskich czasów wyszła za Bumsteada. Barbara Bumstead. Chyba poszukałabym pretekstu, by odwołać ślub.

      Co za dzień. Obejrzę któryś ze starych odcinków Głównego podejrzanego i idę spać.

      Bez względu na to, jakie zadanie zleci mi Elizabeth, będę gotowa.

      21

      Kolejny piękny poranek.

      Bogdan Jankowski siedzi w fotelu hamakowym na tarasie domu Iana Venthama. Wreszcie ma czas, żeby wszystko sobie dokładnie przemyśleć.

      Tony Curran nie żyje. Ktoś włamał mu się do domu i go zamordował. Jest wielu podejrzanych i Bogdan zastanawia się nad kilkoma z nich. Rozmyśla, jakie mogli mieć powody, by pozbyć się Currana.

      Wszyscy wydają się wstrząśnięci śmiercią przedsiębiorcy, ale Bogdana ona nie dziwi. Ludzie umierają z różnych powodów. Jego ojciec spadł z tamy niedaleko Krakowa, kiedy Bogdan był jeszcze dzieckiem. A może skoczył albo został zepchnięty? Nieważne. Tak czy inaczej zginął. Zawsze w końcu coś nas dopadnie.

      Bogdanowi nie podoba się ogród Iana. Starannie utrzymany, koszony w pasy trawnik w stylu angielskim ciągnie się aż do widocznego w oddali szpaleru drzew. Na lewo widać staw. Ian Ventham twierdzi, że to jezioro, ale Bogdan wie swoje. Nad wąskim krańcem stawu przerzucono drewniany mostek. Byłoby to cudowne miejsce do zabawy dla dzieci, jednak Bogdan nigdy tu żadnych nie widział.

      Ian kupił rodzinę kaczek, ale zabiły je lisy, które potem z kolei zabił facet poznany przez Bogdana w pubie. Od tamtej pory Ian nie kupuje już kaczek, no bo po co? Lisy były i będą. Od czasu do czasu staw odwiedzają dzikie kaczki. Bogdan życzy im powodzenia.

      Z prawej strony do tarasu przylega basen. Wystarczy zejść po kilku stopniach, by zanurzyć się w wodzie. To Bogdan wyłożył go płytkami. Pomalował też mostek na delikatny zielonkawoniebieski kolor i wymurował taras, na którym teraz siedzi.

      Ian potwierdził ofertę i poprosił go, by nadzorował budowę Woodlands. Przyjął więc pracę po Tonym, choć niektórzy uznaliby, że to zły omen, że ciąży na niej fatum. Ale dla Bogdana to po prostu kolejne zadanie, które może i potrafi wykonać. No i dobry zarobek. Przy czym tak naprawdę interesują go nie tyle pieniądze, ile wyzwania. Lubi także Coopers Chase i jego mieszkańców.

      Widział już wszystkie plany i dokładnie je przestudiował. Początkowo wydawały się skomplikowane, ale gdy dostrzegł rządzące nimi reguły, stały się całkiem proste. Z przyjemnością wykonywał dla Iana drobniejsze prace, lubił ich uporządkowany rytm, ale rozumie, że sytuacja się zmieniła i czas rozwinąć skrzydła.

      Kiedy Bogdan miał dziewiętnaście lat, zmarła mu matka. Po śmierci męża odziedziczyła trochę pieniędzy. Dzięki nim syn mógł wyjechać do Krakowa, aby studiować na politechnice. Tam właśnie przebywał, kiedy matka dostała udaru i upadła w domu na podłogę. Gdyby nadal z nią mieszkał, toby ją uratował, ale go nie było, więc tego nie zrobił.

      Bogdan wrócił do domu, pochował matkę, a następnego dnia wyjechał do Anglii. Teraz, niemal dwadzieścia lat później, wpatruje się w głupi trawnik.

      Właśnie myśli, że może na chwilę się zdrzemnie, gdy od strony drzwi frontowych dobiega go dźwięk dzwonka. Gość to rzadkość w tym dużym, cichym domu. Dlatego Ian prosił, żeby Bogdan dzisiaj przyjechał. Teraz otwiera wychodzące na taras drzwi gabinetu.

      – Bogdan. Drzwi.

      – Tak, oczywiście.

      Mężczyzna podnosi się z miejsca. Przez zaprojektowany przez siebie ogród zimowy i własnoręcznie wytłumiony pokój muzyczny idzie do holu, w którym kiedyś, rozebrany do bielizny, w najgorętszy dzień w roku szlifował podłogę.

      Zawsze robi to, co do niego należy.

      Ksiądz Matthew Mackie żałuje, że poprosił taksówkarza, aby zatrzymał się na końcu podjazdu. Od bramy do drzwi domu jest dosyć daleko. Wachluje się przez chwilę tekturową teczką, a potem za pomocą aparatu w telefonie sprawdza, czy nie przekrzywiła mu się koloratka. Wreszcie dzwoni do drzwi. Z ulgą słyszy dobiegające z wnętrza hałasy, bo co prawda jest umówiony, ale nigdy nic nie wiadomo. Cieszy się, że spotkanie odbędzie się tutaj, to upraszcza sprawę.

      Odgłos kroków po parkiecie się przybliża i drzwi otwiera barczysty, ogolony na łyso mężczyzna. Nosi obcisły biały T-shirt, na jednym przedramieniu ma wytatuowany krzyż, a na drugim trzy imiona.

      – Szczęść Boże – mówi.

      Dobry znak – katolik. I, sądząc z akcentu, Polak.

      – Dzień dobry – wita się po polsku ksiądz Mackie.

      – Dzień dobry, dzień dobry – odpowiada z uśmiechem mężczyzna.

      – Jestem umówiony z panem Venthamem. Matthew Mackie.

      Mężczyzna ściska podaną dłoń.

      – Bogdan Jankowski. Proszę, niech ksiądz wejdzie.

      – Proszę mi wierzyć, rozumiemy, że z prawnego punktu widzenia nie ma pan obowiązku nam pomagać – mówi ksiądz Matthew Mackie. – Oczywiście nie zgadzamy się z decyzją władz samorządowych, ale musimy ją zaakceptować.

      Mike Griffin z Referatu Planowania Przestrzennego dobrze się spisał, myśli Ian. „Rozkopuj cmentarz – powiedział. – Nie mamy nic przeciwko temu”. Mike Griffin jest uzależniony