w tamtym czasie kogokolwiek spotkała.
– J… Ja nie…
– Hej! – wtrącił Jonah. – Co, do chuja?
Mężczyzna spojrzał na przewieszoną przez ramię Griseldy rękę Jonaha i potrząsnął głową.
– Przepraszam. Ona… Twoja dziewczyna kogoś mi przypomina.
– Kogoś, kto do ciebie nie należy?
– Nie chciałem cię urazić, synu.
– Hej, Jo – rzucił Shawn. – Quint powiedział, że zabierze nas na walkę. Może się po prostu zaprzyjaźnijmy.
– Nie przepadam za facetami gapiącymi się na Zeldę.
– Jest piękną kobietą, Jonah – oznajmiła Tina, mrugając do niego i wycierając ręce o dżinsy. – Nie można winić go za docenianie jej urody, słonko.
Jonah szturchnął Griseldę, by wstała, żeby mógł wyjść z budki. Stanął obok mężczyzny, osiem centymetrów wyższego od niego. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej i zapytał:
– Kto dziś walczy?
– Dwóch tutejszych facetów. Jeden nazywa się Eli – odpowiedział Quint, obojętny na obraźliwy ton Jonaha, po czym podniósł frytkę ze stołu. Ponownie spojrzał na Griseldę, przeżuwając powoli. Jego oczy wnikliwie przyglądały się jej twarzy. – Drugi nazywa się Seth.
Usta Griseldy otworzyły się ze zdziwienia, a jej oddech zaczął palić płuca. Wyciągnęła rękę, by oprzeć się o stół, zatapiając palce w miękkiej ceracie i próbując złapać powietrze.
Quint sięgnął po kolejną frytkę, wciąż wbijając wzrok w Griseldę, zaintrygowany jej reakcją. Odezwał się do innych.
– Zażarty pojedynek. Seth ostatnio wygrał.
– Seth – wymamrotała, patrząc w jego niebieskie oczy.
– Tak – przytaknął Quint.
Zachwiała się lekko, a Jonah objął ją ramieniem, przyciągając do siebie.
– Za dużo wypiłaś, kochanie?
Griselda wzięła kolejny głęboki oddech i potrząsnęła głową, po czym znów spojrzała na Quinta.
Podniósł głowę i zmarszczył brwi. Po chwili zapytał troskliwym głosem.
– Skąd ja cię, do cholery, znam?
– Nie znasz – odpowiedziała, spuszczając wzrok. Jej serce biło jak młot. Odwróciła się do Jonaha i położyła czoło na jego klatce piersiowej.
– Zachowujesz się dziwnie i ją przerażasz – rzekł Jonah ostrzegawczo. – Nie znasz jej. Ona nie zna ciebie. Przestań się na nią gapić, bo…
– Dobrze, dobrze, dobrze – wtrącił Shawn, stając pomiędzy Jonahem a Quintem.
Tina szybko zareagowała i otoczyła rękami Shawna oraz Quinta, a następnie poprowadziła ich w stronę drzwi, zadając starszemu mężczyźnie mnóstwo głupiutkich pytań na temat walki.
Seth.
Imię, które złamało jej serce.
Seth.
Odbiło się i zatoczyło koło w jej głowie w nieskończonym cyklu niewyraźnych obrazów twarzy Holdena. Zmiękły jej kolana, przez co potykała się w drodze do wyjścia.
Jonah zacisnął ręce wokół niej.
– Cholera, kochanie. Nie wypiłaś aż tak dużo. Jesteś pijana? Czy ten stary drań cię martwi?
– To tylko zawroty głowy. Zaraz przejdą.
Świeży podmuch chłodnego, czerwcowego powietrza sprawił ulgę jej piekącym policzkom i pomógł złagodzić szum w głowie. Gdy żwir na parkingu chrzęszczał pod jej sandałami, przypomniała sobie, że na świecie istnieje wielu ludzi o imieniu Seth. Nie było to rzadkie imię.
Ale nie było też zbyt pospolite.
To nie on. To niemożliwe.
Nigdy nie użyłby tego imienia.
Nigdy, przenigdy.
Gdy dotarli do samochodu Shawna, nabrała powietrza w płuca i wyprostowała się.
Poza tym, gdyby Holden żył i miał się dobrze w Wirginii Zachodniej, powinien chcieć ją odszukać.
To nie on. Nie nazywa się Seth.
To nie mógł być on. To po prostu ten pobyt blisko miejsca, gdzie z nim żyła i go straciła oraz usłyszenie jego imienia sprawiły, że mieszało jej się w głowie.
Usiadła na tylnym siedzeniu, a Jonah przytulił ją do siebie.
To nie on, powtórzyła do siebie. Nie nazywa się Seth.
Rozdział 5
Seth usiadł w kabinie swojej furgonetki, po czym zaczął owijać dłonie bandażem, najpierw między palcami, potem wokół knykci. W radiu Garth Brooks śpiewał piosenkę „To Make You Feel My Love”. Prawdę mówiąc, była to piosenka Boba Dylana, lecz to wersja Gartha Brooksa akurat leciała w radiu kilka lat temu, dokładnie tej nocy, kiedy Seth miał walczyć po raz pierwszy. Nie spodziewał się, że wygra. Powiedziano mu, że zarobi sto dolarów za samo pokazanie się, ale po usłyszeniu tej piosenki ogarnęła go tak dzika wściekłość, że stłukł swojego przeciwnika na kwaśne jabłko. Tej nocy zaproponowano mu walki w lokalnym podziemnym klubie, raz lub dwa razy w miesiącu. Postanowił, że będzie słuchał tej piosenki przed każdą walką. Sprawiała mu ból. Torturowała go tak mocno, że gdy tylko się kończyła, jedyne, czego chciał, to by ktoś cierpiał tak samo, jak on. Wymierzanie i przyjmowanie ciosów sprawiało mu ulgę.
Podczas słuchania utworu, który nastawił na powtarzanie i właśnie zaczął się po raz drugi, zacisnął usta, obserwując, jak owija sobie palce białym bandażem. Nagle w jego umyśle rozbłysnęły poszarpane obrazy, które w mgnieniu oka pojawiały się i znikały. Brudna, żółto-biała sukienka, bursztynowe warkoczyki opadające na jej ramiona i spoczywające nad rosnącymi piersiami. Kościste, zadrapane nogi. Małe, pokaleczone stopy, walczące na śliskich kamieniach, kilka centymetrów przed nim, gdy wzburzona woda pędziła między nimi.
Wypowiadając swoje ostatnie słowa, myślała o nim; błagała Caleba, żeby go puścił. Nie wysłuchał jej. Chory skurwysyn bez zastanowienia ogłuszył go, a potem posłał kulkę Gris – najsłodszej, najsilniejszej, najodważniejszej dziewczynie, jaka kiedykolwiek istniała na tym świecie.
Holden zaczął szlochać i wołać jej imię; w głowie czuł pulsujący ból od dwóch zadanych mu przez mężczyznę uderzeń.
– G-G-Gris? G-G-Gris?
– Chyba Ruth – splunął mężczyzna, oferując chłopcu szklankę wody. Holden usiadł na ganku. Spoglądał na zakrwawioną koszulkę Caleba i przesuwał się do tyłu, aż natrafił na ścianę domu. Patrzył na stojącego przed nim potwora, sapiąc i trzęsąc się ze strachu.
Caleb postawił szklankę na skraju werandy i wskazał głową świeży kopiec ziemi w ogrodzie. Holden z przerażeniem podążył wzrokiem w tamtą stronę.
– Ruth nie żyje, braciszku. Możesz podziękować mi za to, że położyłem kres jej nikczemnemu zachowaniu. Już nigdy nie wróci po to, by dręczyć cię swoją grzesznością. Wyruszamy na zachód. Zachód. Od dziś nazywamy się Caleb i Seth West. Od teraz masz nie mówić o Ruth albo zdzielę cię po łbie. Odeszła. Krzyżyk na drogę. Nigdy więcej