do Treblinki. Gdy pociąg stanął w polu, niepostrzeżenie podszedłem do niewielkiego okienka w górnej części naszego wagonu. Byłem bardzo szczupły. Podciągnąłem się do góry i – pomimo krzyków współpasażerów, którzy próbowali mnie powstrzymać – przecisnąłem się na zewnątrz. Dziś myślę, że ci ludzie protestowali, bo bali się, że gdy moja ucieczka wyjdzie na jaw, Niemcy wymierzą karę całemu wagonowi.
Udało się uciec?
Tak. Strażnicy nie zauważyli, że wyskoczyłem. Leżałem w pobliżu torów, aż pociąg odjechał. Potem schroniłem się w pobliskiej kapliczce i po pewnym czasie ruszyłem z powrotem do Warszawy.
Z powrotem do getta?
Nie. Zadzwoniłem do znajomych mojej siostry po polskiej stronie muru. Oni dali mi schronienie u pewnej pani, Niemki, która mieszkała w pobliżu ówczesnego placu Napoleona i pracowała dla polskiego podziemia. Właśnie w jej mieszkaniu spotkałem się z Józefem Rybickim. Rybicki się mną zainteresował, zaczął mnie sondować, aż padła propozycja przystąpienia do organizacji.
Od razu się pan zgodził?
Byłem polskim chłopcem! Dziś, gdy to mówię ludziom w Izraelu, trudno im to zrozumieć. Byłem wychowany w duchu polskiego patriotyzmu. Moja rodzina miała poglądy piłsudczykowskie. Choć w 1935 roku miałem zaledwie dziesięć lat, doskonale pamiętam, że w naszym domu w Łodzi wszyscy bardzo przeżywali śmierć Marszałka. Moją ojczyzną była Polska. To było dla mnie coś oczywistego i dlatego bez wahania poszedłem do podziemia. Najpierw trafiłem do małego sabotażu.
Pamięta pan pierwszą akcję?
Na bocznicach warszawskiego dworca wlewaliśmy do układów hamulcowych niemieckich pociągów jakieś chemikalia. Chodziło o to, żeby unieruchomić pojazdy. Gdyby Niemcy nas złapali, mogło być z nami krucho. Ale jakoś się udało, wagonów było tak dużo, że trudno było je upilnować. Podczas kolejnych akcji wlewaliśmy te chemikalia do baków niemieckich samochodów. To było już dużo bardziej ryzykowne. Na całą akcję mieliśmy na ogół kilka sekund. Jeden odwracał uwagę kierowcy, inny odkręcał kurek, a jeszcze inny lał do środka płyn.
Potem zaczęły się operacje bojowe.
Tak. Któregoś dnia powiedzieli mi, żebym się przeniósł do przygotowanego dla mnie mieszkania na Czerniakowie. Zostałem przeniesiony do oddziału bojowego, w którym walczyłem pod pseudonimem Rysiek. Był to moment zwrotny. Od tego czasu zaczęło się dla mnie bardzo bogate życie. Spotkania towarzyskie, dziewczyny – czyli wszystko to, co młodzi mężczyźni mogą znaleźć w wielkim mieście. A z drugiej strony co pewien czas wiadomość: staw się w danym miejscu o danej godzinie z bronią. Akcja bojowa. Na dłuższą metę takie ryzykowne podwójne życie było stresujące i męczące psychicznie.
Jaka akcja szczególnie utkwiła panu w pamięci?
Brudna czy czysta?
Zacznijmy od czystej.
Koło placu Teatralnego znajdował się wielki niemiecki garaż pocztowy. Razem z kolegą dostaliśmy się tam, podając się za sprzątaczy. Strażnicy nic nie podejrzewali i wpuścili nas do środka. A my, udając, że zamiatamy, chodziliśmy od samochodu do samochodu i podkładaliśmy ładunki. Potem wrzuciliśmy bomby do wielkich podziemnych zbiorników z paliwem. Zapalniki czasowe ustawiliśmy na dwie godziny. Po wyjściu z garażów weszliśmy na jakiś dach razem z naszym dowódcą. Minęły dwie godziny, ale nic się nie wydarzyło. Dowódca popatrzył na nas z wyrzutem. Pomyślał, że stchórzyliśmy i w ogóle nie weszliśmy na teren garaży. I nagle jak nie walnie! Bomba atomowa! Gigantyczna, spektakularna eksplozja. Gasiła to chyba straż pożarna z całej Warszawy.
A brudne akcje?
To były przede wszystkim likwidacje. Bardzo niesympatyczne, ponure zadania. Takie akcje przygotowywało się czasem po kilka tygodni. Kręciliśmy się wokół domu, obserwowaliśmy skazanego i jego zwyczaje. Kreśliliśmy plany sąsiednich ulic i uliczek, rozkład budynku. Gdy sprawa była rozpracowana, w wyznaczonym dniu szliśmy do mieszkania. Ja osobiście nie naciskałem na spust. Byłem osiemnastolatkiem, a do tego zadania mieliśmy wyznaczonych dwóch nieco starszych kolegów. Mieli po dwadzieścia dwa–dwadzieścia trzy lata. Mój udział ograniczał się do ubezpieczania akcji na klatce schodowej lub przed budynkiem. Czasami zamykałem rodzinę skazanego w innym pokoju, żeby nie patrzyła na egzekucję. Potem odczytywaliśmy wyrok i któryś z kolegów go wykonywał.
To właśnie podczas jednej z takich akcji został pan po raz pierwszy ranny?
Nie, to była jakaś strzelanina pod Zamkiem Królewskim. Niemcy chcieli nas zatrzymać. My się nie daliśmy i otworzyliśmy do nich ogień. Dostałem w głowę, ale kula tylko rozcięła mi skórę, nie naruszając czaszki. Do dziś mam bliznę. Wie pan, wciąż pamiętam naszą ówczesną broń. Polskie visy, zdobyczne schmeissery. Potem, po 1943 roku, gdy zaczęliśmy dostawać zrzuty z Anglii, amerykańskie thompsony. Do tego granaty, rozmaite bomby i materiały wybuchowe.
Niemcy musieli czuć wobec was respekt.
Na pewno byli ostrożni. Uważali na każdy krok. Ale my nie atakowaliśmy na ślepo, tak jak komunistyczna Armia Ludowa, która dokonywała rozmaitych bezsensownych ataków na zwykłych Niemców czy żołnierzy Wehrmachtu. Takie bezmyślne działania powodowały tylko represje wobec ludności cywilnej, a i od strony wojskowej nie miały większego sensu. My tymczasem starannie wybieraliśmy sobie cele. Likwidowaliśmy tylko najbardziej niebezpiecznych Niemców, staraliśmy się wyrządzać jak największe szkody jak najmniejszym kosztem.
Potem wybuchło powstanie warszawskie.
Znalazłem się w oddziale dyspozycyjnym „Radosława” w grupie „Północ” i naszym pierwszym zadaniem było zdobycie Umschlagplatzu i szkoły na Stawkach, czyli miejsca, z którego wysłano mnie do obozu. W sierpniu 1944 roku były tam wielkie magazyny żywnościowe i mundurowe. Esesmani, którzy bronili obiektu, stawiali zacięty opór. To były ciężkie walki. Wreszcie udało się zdobyć szkołę. Oprócz wielkich zdobyczy wojennych znaleźliśmy też około pięćdziesięciu węgierskich Żydów, których oczywiście natychmiast uwolniliśmy. Gdy nas zobaczyli, wybuchła wielka radość. Część z nich do nas dołączyła i pełniła różne funkcje pomocnicze. Był jednak problem z komunikacją. Tak jak powiedziałem, oni byli z Węgier i nie bardzo potrafiliśmy się z nimi porozumieć.
Zostaliście w szkole?
Nie, następnego dnia jako oddział dyspozycyjny „Radosława” przemaszerowaliśmy na Wolę, w rejon ulic Żytnia–Okopowa, gdzie zainstalowaliśmy się w narożnej kamienicy. Obok nas walczył batalion „Zośka”. Potem biłem się na gruzach getta, gdzie odpieraliśmy niemieckie ataki. 10 sierpnia podczas walk na Okopowej, naprzeciwko Cmentarza Ewangelickiego, zostałem ranny. Pocisk moździerzowy zdruzgotał mi nogę, jego odłamki utkwiły w płucach. To był dla mnie koniec powstania. Trafiłem do powstańczego szpitala w podziemiach kamienicy na Starym Mieście.
Miał pan operację?
Tak. Całe szczęście udało się uratować nogę, ale warunki były kiepskie i w moim ciele zostało kilka odłamków poniżej płuc. W Tel Awiwie przechodzę teraz co roku rutynowe badania lekarskie. Gdy lekarze widzą te odłamki na zdjęciach rentgenowskich, są przerażeni! W pierwszej chwili sądzą, że to nowotwór. Gdy mówię, że byłem ranny w powstaniu warszawskim, są zdziwieni.
Część weteranów powstania po latach krytycznie ocenia decyzję o jego rozpoczęciu.
Ja tak uważałem już w 1944 roku! Z góry wiedzieliśmy, że to nie ma sensu. Mówił tak choćby mój dowódca z oddziału, „Stasinek” Sosabowski, syn generała Stanisława Sosabowskiego. To przecież było wariactwo. Już wtedy wiedzieliśmy, że na ziemiach wschodnich Sowieci aresztują i mordują żołnierzy AK biorących udział w akcji „Burza”. Uważaliśmy więc, że nawet jeśli powstanie się uda, to wszystkich nas zamkną i wywiozą do łagrów. Józef Rybicki mówił, że trzeba zejść jeszcze głębiej do podziemia i spokojnie czekać na sowiecką okupację. Katastrofa,