Piotr Zychowicz

Żydzi


Скачать книгу

mieli rozmaite złudzenia, ale ja doskonale wiedziałem, czego się można po nich spodziewać. Dlatego wstąpiłem do antykomunistycznej podziemnej organizacji „NIE”. Wkrótce przedostałem się na Zachód, gdzie wstąpiłem do armii Andersa.

      Tam poinformował pan generała Sosabowskiego o losie jego syna.

      Tak, „Stasinek” podczas powstania został ciężko ranny. Tracił wzrok, a w Polsce nie było najmniejszych szans na operację. To ja poinformowałem o tym jego ojca. I to ja – zgodnie z planem generała – miałem wyciągnąć „Stasinka” z okupowanego przez Sowietów kraju. Pojechaliśmy razem do Monachium, gdzie była placówka polskiego wywiadu. Stamtąd miałem pojechać do Polski jeepem UNRRA i go wywieźć na Zachód. Ale ludzie z wywiadu postawili weto. Powiedzieli, że zostanę od razu zdemaskowany i zastrzelony jako szpieg. Całe szczęście w tym czasie Sosabowski poprzez Ministerstwo Obrony Wielkiej Brytanii czynił inne starania i udało się wydostać „Stasinka” brytyjskim samolotem.

      II wojna światowa nie oznaczała dla pana końca wojowania. Wyjechał pan do Izraela, gdzie walczył w wojnach toczonych przez to państwo. Przydało się doświadczenie zdobyte w polskim wojsku?

      Bardzo. Może nie tyle w AK, bo jako żołnierz Armii Krajowej walczyłem w mieście, a w Izraelu miałem do czynienia z klasyczną walką liniową. Niesamowicie przydało się jednak przeszkolenie, jakie przeszedłem w II Korpusie. Gdy już porównujemy obie sprawy, powstanie warszawskie było znacznie trudniejszą kampanią niż wojna o niepodległość Izraela w 1948 roku. Arabowie byli znacznie gorszymi żołnierzami niż Niemcy.

      STANISŁAW ARONSON „RYSIEK” (rocznik 1925) jest byłym żołnierzem Armii Krajowej i Izraelskich Sił Obronnych. W 2007 roku został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W Polsce ukazały się jego wspomnienia (napisane razem z Patrycją Bukalską) Rysiek z Kedywu.

      Źródło: „Rzeczpospolita”, 11 czerwca 2009

      10

      Zakłamana historia powstania w getcie

      Rozmowa z MOSZE ARENSEM, byłym ministrem spraw zagranicznych Izraela, autorem książki Flagi nad gettem. Rzecz o powstaniu w getcie warszawskim

      Zawsze mówiono mi, że powstanie w getcie warszawskim było dziełem lewicowej Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB).

      Mnie też. I właśnie dlatego postanowiłem napisać książkę, która przypomni światu o zapomnianych prawicowych bohaterach zrywu sprzed siedemdziesięciu lat. Czyli bojownikach Żydowskiego Związku Wojskowego (ŻZW). Niestety, ich udział w powstaniu był przez kilkadziesiąt lat rozmyślnie wymazywany z historii przez ich przeciwników politycznych. Myślę jednak, że nadszedł wreszcie czas, aby przywrócić tym dzielnym ludziom należne im miejsce.

      Kto chciał, żeby o nich zapomniano?

      Zacznijmy od tego, że o epopei ŻZW nie miał kto opowiedzieć. Paweł Frenkel i inni dowódcy organizacji zginęli podczas powstania lub zaraz po nim. W wypadku ŻOB było zupełnie inaczej. Choć Mordechaj Anielewicz zginął w bunkrze przy Miłej 18, to dwóch innych przywódców organizacji przeżyło – jego zastępca Antek Cukierman oraz Cywia Lubetkin. Bojowniczka, która później została jego żoną. To oni opowiedzieli światu historię powstania.

      I pominęli w niej rolę nie lubianych prawicowców.

      Oczywiście. Ich opowieść była całkowicie jednostronna. Wyolbrzymiali rolę ŻOB i pomniejszali rolę ŻZW. Gdy Cukierman już mówił o związku, to lekceważąco. Jako o mało ważnej, podrzędnej grupce, która podczas walk nie odegrała większej roli. Cukierman i Lubetkin byli członkami młodzieżowej organizacji syjonistów socjalistów Dror. Anielewicz był zaś członkiem Ha-Szomer Ha-Cair, również grupy mocno lewicowej. Podobnej proweniencji była większość innych dowódców i członków ŻOB. Organizacja uważała, że reprezentuje żydowski proletariat. Nie przez przypadek utrzymywała kontakty z prosowiecką AL. Jeden z dowódców grupy był zresztą otwartym komunistą.

      A ŻZW?

      To była zdecydowana prawica. Przywódcy związku przed wojną działali w Bejtarze, młodzieżówce syjonistów rewizjonistów Włodzimierza Żabotyńskiego. Do organizacji tej należał między innymi Frenkel, który nawet zaciągnął się do podziemnej prawicowej formacji Irgun walczącej wówczas z Brytyjczykami i Arabami w Palestynie. W oczach bojowników ŻOB wszyscy ci ludzie byli obrzydliwymi reakcjonistami, z którymi nie chcieli mieć nic wspólnego. Rozmawiałem na ten temat z Markiem Edelmanem. On do końca życia uważał prawicowych Żydów z ŻZW za faszystów i bandytów.

      Czy to, że w Izraelu przez pierwsze kilkadziesiąt lat rządziła lewica, miało wpływ na wymazanie roli ŻZW?

      Naturalnie. Cukierman i Lubetkin już w 1946 roku przyjechali do Palestyny. Opowiadali tam swoją historię, która wywołała olbrzymie zainteresowanie. Jednocześnie w Palestynie trwała zacięta rywalizacja między prawicowymi syjonistami rewizjonistami pod wodzą Menachema Begina a żydowskimi socjalistami Dawida Ben Guriona. Toczyła się wówczas wojna o żydowskie dusze, o kształt przyszłego państwa.

      Zakładam, że opowieść o dzielnej ŻOB bardzo się Ben Gurionowi w tej walce przydała.

      Rzecz jasna. A jednocześnie lewica nie miała najmniejszego interesu w tym, żeby nagłaśniać heroiczne czyny członków formacji ideowej, którą zwalczała. Walka ta zakończyła się zresztą dla lewicy sukcesem. Po 1948 roku, gdy powstał Izrael, socjaliści rządzili krajem przez pierwsze trzydzieści lat. Narracja ŻOB została wówczas implantowana w umysły ludzi, a pamięć o ŻZW do cna wyrugowana. Wzmianek o tej organizacji próżno było szukać w podręcznikach szkolnych, w książkach czy gazetach. W efekcie, gdy pojedzie pan do Izraela i zapyta kogoś na ulicy, kim był Mordechaj Anielewicz, każdy bezbłędnie panu odpowie. Nie ma u nas miasta, w którym nie byłoby ulicy jego imienia. A na nazwisko Paweł Frenkel ludzie tylko wzruszają ramionami.

      Tak jak i w Polsce.

      Nie jestem ekspertem w sprawach powojennej historii Polski, ale zakładam, że komunistycznym władzom także nie zależało na przypominaniu heroizmu prawicowych Żydów. ŻOB była dla nich znacznie bardziej poprawna politycznie. Po powstaniu w getcie wielu bojowników ŻOB trafiło zresztą w szeregi AL. Wszyscy dowódcy ŻZW zostali zaś zabici, a żołnierze się rozpierzchli.

      To skąd wiadomo o walce tej formacji w powstaniu?

      Choćby z raportów operacyjnych Jürgena Stroopa, SS-Gruppenführera, który zniszczył getto. Pisał on na przykład o głównej bitwie powstania na placu Muranowskim, gdzie Niemcom czoło stawili właśnie żołnierze ŻZW. Wywiesili oni nad placem dwie flagi: syjonistyczną – która stała się później flagą Izraela – oraz biało-czerwony sztandar Rzeczypospolitej. Te flagi były doskonale widoczne po aryjskiej stronie muru. Część najskrajniejszej nacjonalistycznej prasy podziemnej przyjęła to z oburzeniem, twierdząc, że Żydzi nie mają prawa walczyć pod polskim sztandarem. Jak koniecznie chcą się bić, to niech to sobie robią pod sztandarem komunistycznym. Ale większość prasy uznała te flagi za dowód braterstwa między Polakami i Żydami.

      Gdy już mowa o tym braterstwie… Na ile silne były związki między ŻZW a AK?

      Takie związki oczywiście były, ale nie aż tak bliskie, jak się to wielu ludziom wydaje. Tłumaczowi mojej książki Michałowi Sobelmanowi wysłałem już dodatkowy rozdział napisany specjalnie do polskiego wydania Flag nad gettem. Nazywa się on „Polskie powiązania” i wszystko w nim dokładnie wyjaśniam. Wygląda na to, że wiele opowieści o związkach ŻZW z AK – na przykład o pośmiertnym awansowaniu przez generała Sikorskiego żydowskich oficerów WP poległych w getcie – powstało po wojnie na zamówienie reżimu komunistycznego, by podkreślić związki „polskiej reakcji” z żydowską prawicą.

      Ale w ŻZW byli przecież przedwojenni polscy żołnierze.

      Tak, choć na przykład Paweł Frenkel i kilku innych dowódców nie służyło w Wojsku Polskim. Byli zaś oczywiście oficerowie rezerwy oraz