do samochodu – polecił. – Nie oddalaj się od niego. Tutaj to się nazywa ucieczka z miejsca wypadku, rozumiesz? Idź, bo narobisz sobie okropnych kłopotów. Stań przy samochodzie i czekaj na policję.
Zorientował się, że niedawno przyjechałem do Stanów i że słabo znam angielski.
– Ale już tu przyszedłem! – krzyknąłem. – I widzę stąd szosę!
– Chodziło mi o to, że z miejsca, w którym stoję, będę mógł zobaczyć radiowóz i wyjść mu na spotkanie.
– Słuchaj, co mówię, i wracaj do samochodu.
Wtedy pokazałem mu zranioną nogę.
– Znasz jakiegoś lekarza, który mógłby mi pomóc?
Zobaczył krew i mruknął:
– O Chryste.
Zastanawiał się przez chwilę.
– Zadzwonię do kolegów. Płacisz na ubezpieczenie zdrowotne czy coś takiego?
Nie bardzo rozumiałem, co ma na myśli, szybko jednak ustaliliśmy, że nie mam żadnego ubezpieczenia. Ktoś podał mi ręcznik i przyłożyłem go do rany.
Wróciłem do auta. Ludzie byli zdenerwowani, pomstowali, że spóźnią się do pracy, że mają zniszczone samochody i będą musieli zwrócić się do ubezpieczycieli o odszkodowanie. Ale nikt nie rzucił się na mnie z pretensjami. Gdy tylko gliniarz upewnił się, że kobiecie w volkswagenie nic się nie stało, pozwolił mi odjechać bez żadnych sankcji. Powiedział tylko: „Widzę, że pan krwawi. Powinien pan z tym pójść na pogotowie”.
Jeden z kulturystów, niejaki Bill Drake, zawiózł mnie do lekarza i wspaniałomyślnie zapłacił za zaszycie rany.
Spowodowałem idiotyczny wypadek i żałuję, że nie znam nazwisk wszystkich tych ludzi, bo dziś bym do nich napisał i im podziękował.
Wiem, że miałem szczęście. Policja w Europie podeszłaby do takiego zdarzenia niezwykle surowo. Nie tylko mogłem zostać aresztowany, jako cudzoziemcowi groziły mi także areszt i deportacja. Za spowodowanie takiego wypadku musiałbym zapłacić mandat. Jednak policjanci w Los Angeles wzięli pod uwagę, że droga była śliska, straciłem panowanie nad samochodem i nikt nie został poważnie ranny. Przede wszystkim musieli wznowić ruch. Gliniarz, który ze mną rozmawiał, był bardzo uprzejmy. Spojrzał na moje międzynarodowe prawo jazdy i zapytał: „Wezwać karetkę czy pan sobie poradzi?”.
Dwaj faceci z siłowni wyjaśnili mu, że jestem w Stanach dopiero od kilku dni. Można się było zorientować, że tak naprawdę nie mówię po angielsku, choć się staram.
Tego wieczoru poszedłem spać z optymistycznym nastawieniem. Musiałem jakoś załatwić sprawę z zapaśnikiem od krokodyli, ale Ameryka okazała się wspaniałym krajem.
Gdy pierwszy raz zobaczyłem Los Angeles, byłem w szoku. Ameryka oznaczała dla mnie jedno: rozmach. Strzeliste drapacze chmur, wielkie mosty, ogromne neony, gigantyczne autostrady, duże samochody. Nowy Jork i Miami spełniły moje oczekiwania i – nie wiem dlaczego – wyobrażałem sobie, że Los Angeles będzie równie imponujące. A tu zobaczyłem tylko kilka wieżowców w centrum, a poza tym miasto wyglądało dość skromnie. Plaża była rozległa, ale gdzie wielkie fale i surferzy?
Takie samo rozczarowanie ogarnęło mnie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem Gold’s Gym, mekkę amerykańskiej kulturystyki. Od lat studiując kulturystyczne czasopisma Weidera, nie zdawałem sobie sprawy, że chodzi w nich głównie o to, żeby wszystko wydawało się większe niż w rzeczywistości. Patrzyłem na zdjęcia przedstawiające sławnych kulturystów podczas treningu w Gold’s i wyobrażałem sobie wielkie kluby sportowe, w których są boiska do koszykówki, baseny, sale gimnastyczne, siłownie i inne pomieszczenia do uprawiania sportów walki, podnoszenia ciężarów i tak dalej, jak te ogromne kluby, które widzi się obecnie. Kiedy jednak wszedłem do środka, zobaczyłem cementową podłogę. Wszystko było tam bardzo proste, nawet prymitywne: pomieszczenie wysokości dwóch pięter o powierzchni połowy boiska do koszykówki, ze ścianami z pustaków i świetlikami. Na szczęście sprzęt był interesujący, poza tym zobaczyłem, że trenują tam wspaniali ciężarowcy i kulturyści, więc musiała tam być odpowiednia atmosfera. No i klub znajdował się dwie przecznice od plaży.
Okolice klubu, czyli Venice, również nie robiły dużego wrażenia.
Domy stojące po obu stronach ulic i alei przypominały koszary w wojsku austriackim. Po co budować tanie drewniane baraki w tak wspaniałym miejscu? Niektóre domy były puste i zdewastowane, a chodniki popękane i zasypane piaskiem. Pomiędzy zabudowaniami rosły chwasty, a miejscami brakowało płyt chodnikowych.
I to ma być Ameryka? – myślałem. Dlaczego nie położą tu płyt? Dlaczego nie wyburzą tego opuszczonego domu i nie postawią nowego, ładnego? Jedno wiedziałem na pewno: w Grazu nie zobaczyłoby się dziurawego chodnika. Byłby cały i w dodatku zamieciony i czysty. Coś takiego było nie do pomyślenia.
To duże wyzwanie przenieść się do kraju, gdzie wszystko wygląda inaczej, mówi się innym językiem, panuje inna kultura, ludzie myślą inaczej i inaczej prowadzą interesy. To zdumiewające, jak bardzo inne było dla mnie wszystko. Ale miałem dużą przewagę nad większością przybyszów: gdy uprawia się międzynarodową dyscyplinę sportu, nigdy nie jest się samotnym.
W świecie kulturystyki panuje niezwykła gościnność. Niezależnie od tego, dokąd jedziesz, nie musisz nikogo znać. Na miejscu zawsze czujesz się członkiem rodziny. Miejscowi kulturyści przyjadą po ciebie na lotnisko. Powitają cię. Zabiorą cię do siebie. Nakarmią. Oprowadzą po mieście. Ale w Ameryce było coś jeszcze.
Jeden z kulturystów w Los Angeles miał dodatkowy pokój, w którym mogłem się zatrzymać, dopóki nie znajdę stałego lokum. Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do siłowni, żeby potrenować, nowi koledzy przywitali mnie serdecznie, uściskali i przyjęli z radością. Potem znaleźli mi małe mieszkanie, a gdy tylko się do niego wprowadziłem, podjęli akcję: „A teraz trzeba mu pomóc”. Skrzyknęli się i któregoś rana przyjechali do mnie z paczkami i pudłami. Wyobraźcie sobie gromadę wielkich niedźwiedzi, które nie powinny zbliżać się do niczego kruchego czy ze szkła, potężnych muskularnych facetów, mówiących na co dzień w siłowni: „Facet, spójrz tylko na tę klatę!” albo: „Dziś, kurwa, trzasnę pięćset przysiadów z obciążeniem dwustu dwudziestu sześciu kilogramów”. I tacy ludzie nagle stanęli przede mną z prezentami. Jeden z nich mówi:
– Zobacz, co ci przenieśliśmy. – Po czym otwiera małe pudełko, wyjmuje srebro stołowe i wyjaśnia: – Musisz mieć czym jeść.
Inny odwija paczkę i powiada:
– Żona powiedziała, że mogę wziąć te talerze. Kupiliśmy sobie nowe, więc będziesz miał już pięć sztuk.
Podawali przy tym nazwy poszczególnych rzeczy i wyjaśniali, do czego służą. Któryś przyniósł mały czarno-biały telewizor ze sterczącą w górę anteną, pomógł mi go zainstalować i pokazał, jak ustawiać antenę. Przynieśli także żarcie, które wspólnie zjedliśmy.
Nigdy nie spotkałem się z czymś takim ani w Austrii, ani w Niemczech. Tam nikomu nie przyszłoby nic podobnego do głowy. Wiedziałem, że gdybym tam, w domu, zobaczył kogoś wprowadzającego się do sąsiedniego mieszkania czy domu, nawet nie pomyślałbym o tym, żeby mu pomóc. Poczułem się jak idiota. Tamtego dnia czegoś się nauczyłem.
Koledzy zabrali mnie do Hollywood. Chciałem zrobić sobie tam zdjęcie i wysłać je rodzicom, żeby powiedzieć: „W Hollywood już jestem. Wkrótce wkręcę się do filmu”. Jechaliśmy drogą, aż wreszcie jeden z kumpli oznajmił:
– Dobra, to jest Sunset Boulevard.
– A kiedy