Arnold Schwarzenegger

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia


Скачать книгу

z nich. – Może powinniśmy go tu przywieźć wieczorem?

      Pozostali przytaknęli.

      – Uhm, taaa, dobry pomysł. Rzeczywiście, za dnia nie ma tu czego oglądać.

      Kilka dni później pojechaliśmy tam znowu, tym razem wieczorem. Paliło się więcej świateł, ale nadal nie zauważyłem niczego ciekawego. Potem się do tego przyzwyczaiłem i poznałem kilka miejsc, do których warto było wpadać.

      Trochę trwało, zanim odnalazłem się w Ameryce i zrozumiałem, jak tam wszystko działa. Wieczorami często wychodziłem tu i tam z Artiem Zellerem, fotoreporterem, który przyjechał po mnie na lotnisko. Artie mnie fascynował. Był bardzo, bardzo bystry, lecz zupełnie pozbawiony ambicji. Nie lubił stresu ani ryzyka. Pracował w okienku na poczcie. Pochodził z Brooklynu, jego ojciec, prawdziwy erudyta, był ważnym kantorem w gminie żydowskiej. Artie jednak poszedł swoją drogą, zainteresował się kulturystyką na Coney Island. Pracując dla Weidera jako wolny strzelec, stał się najlepszym fotoreporterem zajmującym się tym sportem. Fascynował mnie, bo był samoukiem, bez przerwy coś czytał i chłonął wiedzę jak gąbka. Miał naturalny talent do języków, był chodzącą encyklopedią i świetnym szachistą. A poza tym zdeklarowanym demokratą, liberałem i zaprzysięgłym ateistą. Precz z religią. Dla niego był to czysty fałsz. Nie ma żadnego Boga, koniec pieśni.

      Żona Artiego, Josie, była Szwajcarką, i choć starałem się jak najwięcej mówić po angielsku, dobrze było mieć przyjaciół, którzy znali niemiecki. Okazało się to szczególnie przydatne podczas oglądania telewizji. Przyjechałem do Ameryki w ostatnich trzech czy czterech tygodniach kampanii prezydenckiej 1968 roku, więc kiedy włączało się telewizor, zawsze było coś o wyborach. Artie i Josie tłumaczyli mi przemówienia Richarda Nixona i wiceprezydenta Huberta Humphreya, którzy byli wtedy rywalami. Humphrey, demokrata, wciąż mówił o opiece społecznej i programach rządowych, a to za bardzo przypominało mi Austrię. Natomiast Nixon mówił o szansach i przedsiębiorczości, co wydawało mi się bardzo amerykańskie.

      – To do jakiej on partii należy? – zapytałem Artiego.

      – Republikańskiej.

      – Wobec tego jestem republikaninem – oświadczyłem.

      Artie prychnął, co robił często, bo miał chore zatoki, a także dlatego, że według niego w życiu było na co prychać.

***

      Zgodnie z obietnicą Joego Weidera dostałem samochód, używanego białego volkswagena beetle, dzięki któremu poczułem się jak w domu. W ramach poznawania okolicy jeździłem do różnych klubów sportowych. Zaprzyjaźniłem się z gościem, który prowadził siłownię w centrum Los Angeles, mieszczącą się w tak zwanym Occidental Life Building. Wybierałem się także na przejażdżki w głąb lądu i pojechałem do San Diego, żeby obejrzeć tamtejsze siłownie. Znajomi również zabierali mnie w różne miejsca i dzięki nim poznałem Tijuanę w Meksyku oraz Santa Barbara. Któregoś razu wybrałem się mikrobusem marki Volkswagen do Las Vegas razem z czterema innymi kulturystami. Z tyloma mięśniakami w wozie nie można było nawet osiągnąć stu kilometrów na godzinę. Samo Las Vegas, z gigantycznymi kasynami, neonami i nieskończoną liczbą stołów do gry, naprawdę spełniło moje oczekiwania.

      W Vince’s Gym trenowało wielu mistrzów, takich jak Larry Scott, zwany Legend, czyli Legendą, który zdobył tytuł Mister Universe w 1965 i 1966 roku. Mieli tam wykładziny i mnóstwo pięknych urządzeń, ale nie była to siłownia dla ciężarowców. Podstawowe ćwiczenia siłowe, jak pełny przysiad, wyciskanie na ławce poziomej i skośnej, uważano za przestarzałe elementy treningu siłaczy, które nie rzeźbią ciała.

      W Gold’s sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Było ciężko i trenowali tam prawdziwi twardziele: medaliści olimpijscy w pchnięciu kulą, zawodowi zapaśnicy, mistrzowie kulturystyki, siłacze z ulicy. Prawie nikt nie ćwiczył w stroju sportowym. Wszyscy trenowali w dżinsach, podkoszulkach, wyciętych koszulkach bez rękawów, bluzach. W siłowni były betonowe podłogi i podesty do podnoszenia ciężarów, można było na nie rzucić z pół tony i nikt nie przychodził ze skargą. Takie warunki miały więcej wspólnego z atmosferą, w której się wychowałem.

      Geniuszem tego miejsca był Joe Gold. W latach trzydziestych, jako nastolatek, należał do grona pierwszych kulturystów z Muscle Beach w Santa Monica, a po powrocie z drugiej wojny światowej, podczas której pływał jako maszynista we flocie handlowej, zaczął konstruować sprzęt treningowy. Niemal każde urządzenie w siłowni zaprojektował sam.

      Nie widziało się tam niczego delikatnego, wszystko, co skonstruował Joe, było duże i ciężkie – i działało. Jego „wioślarz” miał tak wysoko umieszczone podnóżki, że można było ćwiczyć dolne partie mięśni najszerszych grzbietu, nie mając wrażenia, że zaraz wyskoczy się z siedzenia. Gdy Joe projektował jakieś urządzenie, nie pracował nad nim samodzielnie, tylko konsultował się ze wszystkimi. W efekcie kąty nachylenia były idealne i nic się nie blokowało. No i przychodził do siłowni codziennie, co oznaczało, że cały sprzęt jest sprawny.

      Czasami Joe wymyślał nowe urządzenie. Stworzył maszynę do oślich wspięć, czyli wspięć na palce w pozycji stojącej. To ćwiczenie było dla mnie ważne, bo w porównaniu z innymi częściami ciała moje łydki były stosunkowo słabe i trudne do ukształtowania. Zazwyczaj wykonuje się ośle wspięcie, stając na kłębach stóp, a następnie unosząc śródstopie i pięty. Potem trzeba pochylić się pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, oprzeć ręce na pręcie, poprosić jednego albo dwóch kumpli, żeby usiedli nam na plecach i biodrach jak na ośle, i wtedy wspiąć się na palce, podnosząc ich. Ale w przypadku maszyny Joego kumple nie byli potrzebni. Ładowało się na nią takie obciążenie, jakie się chciało, wchodziło pod nie w pozycji osła i zwalniało dźwignię. W ten sposób można było mieć na grzbiecie, powiedzmy, trzysta osiemnaście kilogramów, i wykonywać ośle wspięcia samodzielnie.

      Gold’s szybko stało się moim domem, bo bardzo dobrze się tam czułem. W recepcji zawsze ktoś się kręcił, a wszyscy stali bywalcy mieli ksywki, takie jak Fat Arm Charlie – Charlie Grube Ramię, Brownie – Krasnolud czy Snail – Ślimak. Przez wiele lat trenował tam Zabo Koszewski, który był bliskim przyjacielem Joego. Nazywali go Chief – Wódz. Miał wspaniałe mięśnie brzucha – robił tysiąc brzuszków dziennie – i naprawdę fantastyczną rzeźbę. Ja nie miałem takich mięśni i gdy tylko się poznaliśmy, Zabo powiedział mi, że muszę przejść na dietę.

      – Wiesz? Jesteś pulchny – zauważył.

      Joe Gold nadał mi przydomek Balloon Belly – Balonowy Brzuch, i od tamtej pory byłem znany jako Balonowy Brzuch albo Chubby Zabo, który pochodził z New Jersey i na pierwsze imię miał Irvin, posiadał całą kolekcję fajek do palenia haszyszu. Co jakiś czas wpadaliśmy więc do niego, żeby się nawalić. Od rana do wieczora czytał powieści science fiction. Stale mówił: „O rany, facet!”, „Jest super!” albo: „Odlot!”. Ale takie były zwyczaje w Venice. Wypalić jointa to było jak wypić piwo. Szło się do kogoś, wszystko jedno kogo, a ten ktoś zapalał jointa – albo fajkę z haszyszem, zależnie od stopnia wyrafinowania – i mówił: „Sztachnij się”.

      Szybko się połapałem, co ludzie mają na myśli, gdy mówią: „To jest odjazdowe”, „To jest super”. Przekonałem się też, że gdy próbuje się poderwać jakąś fantastyczną dziewczynę, bardzo przydaje się astrologia.

      – Mam wrażenie, że jesteśmy dla siebie stworzeni – zagaiłem kiedyś. – Powinniśmy wybrać się razem na kolację.

      Dziewczyna odpowiedziała jednak:

      – Hola, hola, a spod jakiego jesteś znaku?

      – Lwa.

      – To nie dla mnie. Naprawdę nie dla mnie. Dzięki, ale