Arnold Schwarzenegger

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia


Скачать книгу

myślałem. Mówiłem kumplom, że najgorszym koszmarem byłoby dla mnie, gdyby przyśniło mi się, że potrząsa mną matka i mówi: „Arnoldzie, zaspałeś! Pora wstawać! Spóźnisz się do pracy. Pospiesz się! Musisz jechać do fabryki”. A ja odpowiadałem: „Nieee! Dlaczego mnie obudziłaś? Miałem niesamowity sen. Chciałbym wiedzieć, jak się skończy”.

      Samego Joego niełatwo było polubić. Dorastając w czasach wielkiego kryzysu, on i jego młodszy brat Ben dzięki uporowi i samozaparciu wyrwali się ze slumsów Montrealu i stworzyli swój biznes od zera. Czasopisma Weidera, sprzęt, odżywki i organizowane przez niego zawody stanowiły największe imperium w świecie kulturystyki i przynosiły rocznie około dwudziestu milionów dolarów. Joe i Ben byli facetami, których warto znać, bo w tym środowisku nikomu się nie przelewało. Jedynymi ludźmi żyjącymi z kulturystyki byli organizatorzy imprez i właściciele siłowni, żaden z kulturystów nie był w stanie się z niej utrzymać. Z tego, co słyszałem, tylko mnie płacono za to, że trenuję.

      Joe i Ben nieustannie rozwijali swój biznes i nie przejmowali się, że wkraczają na cudzy teren. W 1946 roku powołali do istnienia International Federation of Body Building (IFBB), aby stanąć do rywalizacji z American Athletic Union (AAU), kontrolującą podnoszenie ciężarów i kulturystykę w Ameryce Północnej, i z National Amateur Body-Builders’ Association (NABBA), która sprawowała nadzór nad kulturystyką w Wielkiej Brytanii. Doprowadzili do konfliktu, organizując zawody o tytuł Mister America, do tej pory odbywające się pod egidą AAU, i Mister Universe, które z kolei były działką NABBA. Tak jak w boksie, powielenie tych tytułów spowodowało duże zamieszanie w świecie kulturystyki, ale jednocześnie wspomogło jej rozwój.

      Joe także jako pierwszy zaoferował nagrodę pieniężną dla zwycięzcy zawodów kulturystycznych. Gdy w 1965 roku powołał do życia turniej Mister Olympia, nagrodą było tysiąc dolarów i srebrny talerz z wygrawerowanym napisem. W każdych innych zawodach, takich jak Mister Universe, dostawało się tylko trofeum. Turnieje organizowane przez Joego oferowały także najlepsze umowy dla uczestników. Opłacał hotel i przelot samolotem. Zawsze jednak wstrzymywał się z wręczeniem biletu powrotnego, dopóki zawodnik po imprezie nie wziął udziału w sesji fotograficznej, pozując dla jego fotografów. Joe wolałby fotografować kulturystów przed imprezą, ale z reguły nie byli przygotowani, tak że tylko Franco Columbu i ja wyrażaliśmy zgodę. Odpowiadało nam to, bo do zdjęcia musieliśmy być w dobrej formie i mieliśmy okazję poćwiczyć pozy.

      Sam turniej Mister Olympia był dowodem geniuszu promocyjnego Joego. Chodziło w nim o wytypowanie mistrza mistrzów i żeby dostać zaproszenie do udziału w zawodach, należało być obecnym albo byłym Mister Universe. Joe dobrze zarabiał na mnożeniu tytułów! Nic dziwnego, że bracia Weiderowie doprowadzali innych do szału. W ramach ostatniej kampanii zabiegali w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim o uznanie kulturystyki za sport międzynarodowy.

      Podobało mi się, że Joe Weider jest spryciarzem. Miał czasopisma. Miał własną federację. Miał wiedzę. Chciał upowszechniać kulturystykę i robił zamieszanie. Oferował mi coś, czego potrzebowałem, i zdawał sobie sprawę, że ja z kolei oferuję mu coś, czego on potrzebuje.

      Poza tym nie byłem leniwym draniem. Gdy przyjechałem do Kalifornii, powiedziałem mu od razu: „Nie chcę zbijać bąków. Nie chcę brać od ciebie forsy za nic. Daj mi coś do roboty, żebym mógł się uczyć”.

      Joe miał sklep przy Piątej Ulicy w Santa Monica, w którym sprzedawał odżywki i sprzęt do podnoszenia ciężarów. Zapytałem więc, czy mógłbym tam pracować.

      – Chcę pomagać klientom – tłumaczyłem. – Dzięki temu mógłbym się uczyć biznesu i ćwiczyć angielski, poza tym lubię kontakt z ludźmi.

      Joemu bardzo się to spodobało.

      – Widzisz, Arnoldzie – powiedział do mnie z tym swoim kanadyjskim akcentem – ty chcesz pracować, chcesz się rozwijać. Jesteś Niemcem, maszyną, niesamowitym facetem. Nie tak jak te leniwe dranie.

      Byłem pod wrażeniem tego, jak Joe kombinuje. Konsekwentnie zaczął tworzyć wokół mnie mit: że jestem, jak powiedział, niemiecką maszyną, niezawodną, godną zaufania, która nie nawala. I zamierzał użyć całej swojej wiedzy i wpływów, żeby ta maszyna ożyła i chodziła jak potwór doktora Frankensteina. Wydawało mi się to bardzo zabawne. Nie miałem mu za złe, że traktuje mnie jak własne dzieło, bo to znaczyło, że mnie kocha. Zresztą służyło mojemu celowi: chciałem zostać mistrzem świata, a im bardziej Joe utwierdzał się w takim myśleniu o mnie, tym bardziej był hojny.

      Od samego początku wydawało mi się, że patrzy na mnie jak na syna, którego nie miał. Czułem, że stwarza mi to wyjątkową okazję, by się kształcić. Mój własny ojciec nauczył mnie dyscypliny, wpoił, że trzeba być twardym i dzielnym, ale nie powiedział mi, jak odnieść sukces w biznesie. Zawsze szukałem mentorów, którzy podjęliby moją edukację tam, gdzie zakończył ją ojciec. Mieć przy sobie Joego – to było jak mieć ojca, który doceniał moje wysiłki.

      Firma wciąż mieściła się na wschodzie, w Union City w stanie New Jersey, lecz Weiderowie budowali już nową siedzibę w San Fernando Valley. Joe jeździł tam co kilka tygodni na kontrolę. Zabierał mnie na spotkania z ekipą budowlaną i trzymał przy sobie, żebym mógł obserwować, jak się robi interesy. Jeśli chodzi o wydawniczą część przedsiębiorstwa, zawsze szukał lepszych i tańszych drukarzy i ściągał mnie na rozmowy z nimi. Odwiedzałem go w Nowym Jorku i tam również uczestniczyłem w spotkaniach. Gdy mój angielski się poprawił, Joe wziął mnie w podróż służbową do Japonii, żebym zobaczył, jak prowadzi negocjacje za oceanem, i przekonał się, jak ważna jest dystrybucja – nie tylko w prasie, ale i innych branżach.

      Joe stale podkreślał, jak ważne jest robienie interesów w skali globalnej, nie tylko w jednym kraju. Wiedział, że w tym właśnie leży przyszłość. Podczas każdej podróży załatwiał różne sprawy, w Japonii na przykład spotkaliśmy się z tamtejszą federacją kulturystyki i Joe doradzał im, jak podnieść poziom organizowanych przez nią zawodów. Długie loty samolotem z Joem zawsze były inspirujące. Mówił wtedy o interesach, sztuce, antykach, sporcie. Studiował historię powszechną, a w szczególności historię Żydów. Wiedział też dużo o psychologii. Musiał chyba chodzić do psychoanalityka.

      Byłem w siódmym niebie, bo zawsze czułem, że moją przyszłością jest biznes. Niezależnie od tego, czym akurat się zajmowałem, w zakamarkach umysłu pojawiała mi się myśl: Czy do tego jestem stworzony? Dlaczego tu jestem? Wiedziałem, że czeka mnie coś wyjątkowego, ale co to miało być? Szczytem marzeń było dla mnie zostać biznesmenem. A teraz ten facet, mój szef, zabierał mnie w podróże służbowe i uczył wszystkiego, co mogło mi się przydać. Może skończy się na tym, że będę wprowadzał na rynek i sprzedawał suplementy diety, sprzęt gospodarstwa domowego i urządzenia sportowe, zostanę właścicielem sieci siłowni i zacznę kierować całym imperium biznesowym, jak Reg Park, ale na skalę światową. To by dopiero było! Miałem świadomość, że patrzę na biznes inaczej niż pozostali kulturyści. Gdyby Weider zaproponował któremuś z nich, żeby pojechał z nim do Japonii, ten by odpowiedział: „A tam, do Japonii. Jakie oni tam mogą mieć siłownie? Wolę trenować”, albo coś równie głupiego. Więc może moim przeznaczeniem było zostać Weiderem następnego pokolenia? Joe najwyraźniej bardzo lubił mnie uczyć. Mawiał: „Naprawdę cię wciągnęło!”.

      Uczyłem się od niego nie tylko, jak robić interesy. Joe kolekcjonował piękne meble i dzieła sztuki, co wydało mi się fascynujące. Gdy zatrzymałem się w jego nowojorskim mieszkaniu, obejrzałem wszystkie znajdujące się tam antyki i obrazy. Joe opowiadał mi o aukcjach i mówił: „To kupiłem za tyle. A teraz jest warte tyle”.

      Wtedy zorientowałem się, że stare meble mogą z czasem zyskać na wartości.