Arnold Schwarzenegger

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia


Скачать книгу

nie widziałem. Był wielkości diabła morskiego. To samo zrobił drugim ramieniem. Miał tak szerokie plecy, że niemal zasłonił nimi całe światło w korytarzu. Wywarło to na mnie efekt psychologiczny. Zrozumiałem, że z nim nie wygram.

      Gdy pozowaliśmy, najpierw ja, potem on, publiczność oszalała – ludzie krzyczeli i tupali. Potem sędziowie, którzy ogłosili, że nie mogą podjąć decyzji, poprosili nas z powrotem na scenę, żebyśmy zaprezentowali pozy jednocześnie. Ktoś zawołał: „Do pozowania!”, ale przez chwilę żaden z nas się nie ruszył – próbowaliśmy przetrzymać się nawzajem i zmusić tego drugiego, by zaczął pierwszy. W końcu uśmiechnąłem się i przybrałem jedną ze swoich najlepszych póz, demonstrując podwójny biceps przodem. To wywołało ryk na widowni. Sergio w odpowiedzi zaprezentował swoją tradycyjną zwycięską pozę i uniósł ramiona nad głowę. Publiczność zaczęła skandować: „Ser-gio! Ser-gio!”. Wtedy ja pokazałem klatkę piersiową, on chciał zrobić to samo, ale zmienił zamiar i przeszedł do most muscular (kapturów przodem), najbardziej efektownej pozy w kulturystyce. Znowu wzbudził entuzjazm. Na to wykonałem moją najlepszą pozę – bicepsy tyłem w skręcie tułowia – ale to nie wystarczyło, żeby zmienić bieg rzeczy. Po prostu Sergio miał nade mną przewagę.

      Uśmiechałem się i pozowałem dalej. Robiłem to, po co tam przyjechałem, i byłem znacznie lepszy niż przed rokiem. Pokonałem wszystkich z wyjątkiem jego. Mogłem sobie powiedzieć: „Doskonale się spisałeś, Arnoldzie, dni Sergia są policzone”. Ale na razie był mistrzem i kiedy sędziowie ogłosili jego zwycięstwo, serdecznie uściskałem go na scenie. Uważałem, że zasłużył na całe to uznanie. Ja byłem znacznie młodszy i wiedziałem, że niebawem zostanę numerem jeden, a wtedy mnie będą wszyscy gratulowali. Tymczasem jednak to było jego pięć minut. Był ode mnie lepszy.

***

      Jesienią Joe Weider przeszedł do realizacji drugiego etapu mojego amerykańskiego marzenia: o tym, żeby dostać się do filmu. Kiedy rozeszła się wieść, że jacyś producenci potrzebują kulturysty do głównej roli w filmie, polecił mnie.

      To, co wydarzyło się w związku z Herkulesem w Nowym Jorku, było jak jedna z hollywoodzkich bajek. Schodzisz ze statku, idziesz ulicą, ktoś cię zatrzymuje i mówi: „To ty! Potrzebujemy właśnie kogoś takiego”, a następnie proponuje ci rolę w filmie. Cały czas słyszy się takie historie, ale nikt nie wie, czy są prawdziwe.

      Właściwie rolę tę proponowano byłemu Mister America, Dennisowi Tinerinowi, którego pokonałem w 1967 roku podczas moich pierwszych zawodów o tytuł Mister Universe. Dennis był prawdziwym mistrzem, odbił się i zdobył tytuł Mister Universe w kategorii amatorów w 1968 roku. Joe jednak nie chciał, żeby dostał tę rolę, ponieważ Dennis współpracował z innymi federacjami kulturystycznymi. Zadzwonił więc do producentów i powiedział im, że byłem w Wiedniu aktorem szekspirowskim, dlatego powinni zrezygnować z Dennisa i wziąć mnie.

      – Wiem, że Tinerino zdobył tytuł Mister Universe, ale Schwarzenegger zdobył go trzy razy – oświadczył. – Dostaniecie najlepszego kulturystę na świecie. Schwarzenegger to młody facet. Jest nadzwyczajny. Świetnie prezentuje się na scenie.

      W Austrii nie ma aktorów szekspirowskich. Nie wiedziałem, o czym Joe gada, ale powiedział, że jest moim agentem, i nie pozwolił im ze mną rozmawiać. Martwił się, że nie mówię jeszcze dość dobrze po angielsku, więc gdy chcieli się ze mną spotkać, odparł: „Nie, Arnolda nie ma. Niedługo wróci”. Bardzo mnie to rozbawiło. W końcu poszliśmy razem na spotkanie z producentami, lecz Joe przestrzegł mnie, żebym nie mówił za dużo. I zanim się połapałem, dostałem tę robotę. Joe umiał się targować.

      Po zawodach Mister Olympia Franco i ja polecieliśmy do Londynu, gdzie ponownie wygrałem w zawodach NABBA o tytuł Mister Universe i tym samym ustanowiłem rekord: byłem pierwszym kulturystą, który czterokrotnie zdobył to trofeum. Potem wróciłem do Nowego Jorku, żeby zostać nowym Herkulesem.

      Herkules w Nowym Jorku był niskobudżetową parodią filmów spod znaku miecza i sandałów. Fabuła przedstawiała się mniej więcej tak: Herkulesowi nudzi się na Olimpie, ale ojciec, Zeus, zabrania mu wyjechać. Jednak w wyniku przypadkowego uderzenia pioruna Herkules zostaje strącony na ziemię, do współczesnego Nowego Jorku. Tam poznaje faceta imieniem Pretzie, fajtłapę, który w Central Parku sprzedaje z wózka precle. Pretzie pomaga Herkulesowi odnaleźć się w nowym dla niego świecie, gdy ten wchodzi w konflikt z gangsterami, walczy z niedźwiedziem grizzly, mknie rydwanem przez Times Square, zstępuje do piekła, próbuje kupić lunch z automatu i wdaje się w romans z atrakcyjną córką naukowca specjalizującego się w mitologii. Kiedy Herkules usiłuje się przystosować do życia w wielkim mieście, Zeus traci cierpliwość i wysyła na ziemię innych bogów, żeby sprowadzili go z powrotem na Olimp.

      Przeniesienie Herkulesa do Nowego Jorku to dobry pomysł i film był naprawdę śmieszny, zwłaszcza Arnold Stang, komik, który grał Pretziego. On był drobny, a ja potężny. Muszę przyznać, że to doświadczenie mnie przytłoczyło. Myślałem, że jeśli już, to dostanę się do filmu dopiero po trzydziestce. A tu, jako dwudziestodwulatek, zagrałem w Ameryce Herkulesa. Ilu ludziom udaje się zrealizować takie marzenie? „Powinieneś być szczęśliwy!” – mówiłem sobie.

      Równocześnie jednak myślałem: Nie jestem jeszcze gotowy. Nic nie wiem o aktorstwie!

      Gdybym miał jakiekolwiek aktorskie doświadczenie, byłoby mi znacznie łatwiej. Producenci zatrudnili nauczyciela gry aktorskiej i specjalistę od wymowy, ale dwa tygodnie pracy pod ich kierunkiem niewiele dały, bo słabo znałem angielski i nie miałem doświadczenia.

      Nie radziłem sobie. Nie miałem pojęcia, czego się ode mnie oczekuje. Nie rozumiałem nawet wszystkich zdań w scenariuszu.

      Facet, który grał Zeusa, był starym wiarusem, występującym w operach mydlanych, nazywał się Ernest Graves. Pamiętam, że podczas kręcenia jednej ze scen wybuchnąłem śmiechem, bo gdy się odezwał, przemawiał donośnym „boskim głosem”, zupełnie innym od tego, którym mówił wcześniej w przyczepie, gdy nas charakteryzowano. Naprawdę wczuł się w rolę i bardzo mnie to rozśmieszyło. Ale, oczywiście, aktor nie powinien śmiać się na planie. Powinien wspierać partnerów i kupować to, co mówią. Na tym polega współpraca. Kiedy nie jest się filmowanym, gdy kamera robi najazd na coś za tobą, nie wychodzisz z roli, grasz dalej, starając się, aby filmowany aktor dał z siebie wszystko. To bardzo ważne, lecz wtedy nie miałem o tym pojęcia. Kiedy coś mnie rozbawiło, śmiałem się, i już.

      Przedostatniego dnia zdjęć wreszcie zorientowałem się, czym jest aktorstwo. Kręciliśmy łzawą scenę: pożegnanie Herkulesa i Pretziego. I naprawdę się wczułem, tak jak to opisują aktorzy. Później podszedł do mnie reżyser i powiedział:

      – Dostałem gęsiej skórki, gdy na ciebie patrzyłem.

      – Uhm, dziwne uczucie – mruknąłem. – Naprawdę czułem tę scenę.

      – Będziesz dobry. Myślę, że zrobisz karierę w filmie, bo naprawdę zacząłeś łapać, o co chodzi.

      Jeden z producentów zapytał, czy mogą zmienić mi nazwisko na Arnold Strong – „Schwarzenegger” jest nie do wymówienia, twierdził, to śmieszne nazwisko, a poza tym umieszczenie Arnolda Stronga i Arnolda Stanga na plakacie będzie zabawne. Podczas montażu filmu podłożyli mi głos innego aktora, bo miałem zbyt wyraźny obcy akcent, żeby ktokolwiek mógł mnie zrozumieć. Pewnie najlepsze w Herkulesie było to, że przez wiele lat nie pokazano go w USA. Firma producencka zbankrutowała, więc film na jakiś czas trafił na półkę.

      Mimo to zagranie roli Herkulesa przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. I dostawałem tysiąc dolarów tygodniowo. A najlepsze ze wszystkiego było to, że mogłem wysłać fotosy z filmu rodzicom i napisać: Widzicie? Mówiłem wam, że mi się uda.