mnie nerwowo: „Jest bardzo delikatny i bardzo, bardzo drogi. Pamiętaj, nie siadaj na nim ani nawet go nie dotykaj, dobra?”.
Zamierzałem obchodzić się z fotelem ostrożnie, ale wieczorem, kiedy zdejmowałem spodnie, stopa zaplątała mi się w nogawkę, straciłem równowagę i runąłem na niego jak długi. Mebel rozpadł się pod moim ciężarem – wyglądał, jakby eksplodował. Poszedłem do Joego i powiedziałem:
– Chodź, coś zobaczysz. Rozwaliłem fotel.
Wpadł do pokoju, a gdy zobaczył na dywanie kawałki fotela, o mało nie zemdlał. A potem zaczął przeklinać.
– Ty draniu! Wiesz, ile on kosztował?!
Szybko jednak umilkł, bo uświadomił sobie, że nie wypada aż tak lamentować nad meblem. Krzesło to krzesło, jeśli się połamie, można je skleić. Przecież nie zginęło, tylko rozpadło się w miejscach, gdzie było posklejane, na łączeniach. Po prostu rozleciało się, kiedy na nie upadłem.
Oczywiście czułem się winny, lecz nie mogłem się powstrzymać i powiedziałem:
– To niewiarygodne, stłukłem sobie kolano, stłukłem sobie żebro, a ty nawet nie spytałeś: „Nic ci się nie stało?” ani nie powiedziałeś: „Nie przejmuj się, bardziej martwię się o ciebie”. Miałeś być dla mnie jak ojciec! A ciebie interesuje tylko ten fotel.
Wtedy Joe poczuł się naprawdę strasznie.
– O Chryste, masz rację – odparł. – I spójrz na to. Ale tandetę zrobili. – I zaczął pomstować na stolarzy Napoleona, którzy wykonali fotel, i ich z kolei wyzywać od drani.
Po wizycie w Nowym Jorku poleciałem do Chicago, żeby obejrzeć zawody Mister America, organizowane przez AAU, i przez tydzień trenowałem z Sergiem Olivą. Jesienią mieliśmy ze sobą rywalizować, nie wpłynęło to jednak na nasze stosunki i był dla mnie bardzo miły. On i jego żona zaprosili mnie do siebie na kolację i wtedy pierwszy raz zetknąłem się z kulturą czarnych Kubańczyków. Sergio miał barwny język i ciekawy sposób ubierania się, do żony odnosił się inaczej niż którykolwiek z moich znajomych, zresztą oboje mieli temperament i często na siebie krzyczeli. Mimo to był prawdziwym dżentelmenem.
Przyjechałem tam zresztą z tajną misją: sądziłem, że dobrze będzie przeniknąć do obozu przeciwnika i dowiedzieć się, jak patrzy na świat! Jak został mistrzem? Jak się odżywia, jak żyje, co można przejąć z jego treningu? Jak ćwiczy pozowanie? Jak podchodzi do zawodów? Żadna z tych informacji nie wystarczyłaby, żeby go pokonać, ale razem mogły mnie zmotywować i uzmysłowić mi, czego potrzebuję, żeby wygrać. Może udałoby mi się znaleźć u niego jakiś słaby punkt i to wykorzystać? Uważałem, że sport polega nie tylko na walce fizycznej, ale i psychologicznej.
Dowiedziałem się przede wszystkim, że Sergio tyra jeszcze ciężej ode mnie. Pracował na pełny etat w stalowni, a po całym dniu spędzonym w żarze pieców szedł do Duncan YMCA i trenował przez kilka godzin. Należał do facetów, którzy łatwo się nie dają. Codziennie na początek treningu wykonywał dziesięć serii po dwadzieścia podciągnięć na drążku. To nie miało służyć ćwiczeniu pleców, było tylko rozgrzewką. Podczas wyciskania na ławce podnosił sztangę do połowy, nie prostując łokci. Dzięki temu mięśnie piersiowe były nieustannie napięte i prezentowały się naprawdę pięknie. Dużo się też od niego nauczyłem, jeśli chodzi o pozowanie.
Jednak zrozumiałem również, że to, co sprawdzało się u Sergia, niekoniecznie musi sprawdzać się u mnie. Diametralnie różniliśmy się od siebie. Ja miałem doskonałe bicepsy i mięśnie grzbietu, a on z kolei wspaniałe przednie mięśnie naramienne, piersiowe i tricepsy. Żeby go pokonać, musiałbym popracować ostro właśnie nad tymi partiami, wykonując więcej serii poszczególnych ćwiczeń. Miał też nade mną przewagę w postaci wieloletniego doświadczenia i wielkiego naturalnego potencjału – był prawdziwym zwierzęciem. Ale przede wszystkim zainspirowała mnie jego pasja. Powiedziałem sobie, że będę musiał dać z siebie więcej.
Wiedziałem, kto mi w tym pomoże. Miałem w Kalifornii światowej klasy partnerów do treningu, jednak niemal od chwili, gdy postawiłem tam stopę, namawiałem Joego, żeby ściągnął do Ameryki mojego kumpla Franca. Brakowało mi wielu kolegów z Monachium, którzy chyba się zastanawiali, dlaczego przepadłem na tak długo w Kalifornii. Ale najbardziej tęskniłem za Frankiem, bo byliśmy jak bracia, a poza tym dobrze mi się z nim ćwiczyło. Franco był cudzoziemcem jak ja, nawet w Monachium myśleliśmy jak imigranci i odczuwaliśmy podobnego rodzaju głód. Jedyną nadzieję dawała nam ciężka praca. Uznałem, że Ameryka będzie dla Franca świetnym rozwiązaniem, tak jak dla mnie.
Joe nie uległby sentymentalnym argumentom, więc odwołałem się do jego zmysłu handlowego:
– Sprowadź Franca, a zyskasz ekipę profesjonalnych kulturystów.
I to na całe lata! Będziesz miał w swojej stajni najlepszego zawodnika wagi ciężkiej w kategorii wysokich… czyli mnie… i najlepszego zawodnika wagi lekkiej w kategorii niskich.
Wyjaśniłem, że niezależnie od kategorii Franco jest najsilniejszym trójboistą na świecie (to była prawda, potrafił podnieść w martwym ciągu cztery razy tyle, ile sam ważył) i że przechodzi na kulturystykę.
Po drugie, dowodziłem Joemu, Franco jest dla mnie idealnym partnerem treningowym i gdybym z nim pracował, stałbym się prawdziwą gwiazdą kulturystyki. A po trzecie, Franco to pracowity facet, który nie będzie tylko wylegiwał się na plaży. W przeszłości pasł owce, był murarzem i kierowcą taksówki.
– Na pewno nie jest leniwym draniem – przekonywałem Joego.
– Sam zobaczysz.
Joe zwlekał z decyzją. Gdy tylko wspominałem o Francu, zachowywał się tak, jakby pierwszy raz o nim słyszał, więc musiałem przedstawiać swoje argumenty od nowa. Ale w połowie 1969 roku wreszcie ustąpił: zgodził się zaprosić Franca i płacić mu sześćdziesiąt pięć dolarów tygodniowo, tak jak mnie. I od razu zaczął się chwalić, że sprowadza z Europy fantastycznego sztangistę wagi lekkiej. Tylko że nie miał pamięci do nazwisk i nie mógł zapamiętać mojego przyjaciela.
– Zgadnijcie, kogo tu teraz ściągam – rzucił kiedyś przy lunchu. – Francisca Franco!
Był tam wtedy Artie Zeller, fotograf, który rok wcześniej odebrał mnie z lotniska.
– Franco to ten hiszpański dyktator – zwrócił mu uwagę.
– Pomyliłem się. Facet ma na nazwisko Kolumb.
– Jesteś pewny? – zapytał Artie. – Kolumb to ten, który odkrył Amerykę.
– Nie, poczekajcie, chciałem powiedzieć: Franco Nero.
– Ten to z kolei włoski aktor. Grywa w westernach.
– Arnoldzie! To kogo my tu ściągamy, do licha? – zapytał mnie w końcu Joe.
– Franca Columbu.
– Chryste. A to łobuz! Ci Włosi! Dlaczego oni mają takie dziwaczne nazwiska? Wszystkie brzmią tak samo.
Pojechałem po Franca na lotnisko moim białym volkswagenem. Wyposażyłem wóz w rajdową kierownicę i prezentował się wspaniale. Wpadłem na pomysł, żeby powitać przyjaciela w Ameryce ciastkiem z marihuaną i w ten sposób uczcić jego przyjazd. Frank Zane, kulturysta, który pokonał mnie w Miami i stał się moim dobrym kolegą, piekł takie ciastka i często dawał mi jedno. To będzie ubaw, pomyślałem. Odbiorę Franca, a on na pewno będzie głodny po długim locie, więc zjemy ciastko na pół. Nie chciałem dać Francowi całego, bo nie wiedziałem, jak zareaguje na nie jego organizm.
Kiedy Franco wsiadł do samochodu, zapytałem:
– Jesteś