dzięki sporej dozie dogmatyzmu, jest osiągana przez realistę poprzez założenie, że nie ma dobra innego niż zaakceptowanie i zrozumienie rzeczywistości.
Te implikacje wynikające z opozycji pomiędzy utopią a rzeczywistością wyjdą na jaw przy bardziej szczegółowym przyjrzeniu się współczesnemu kryzysowi w polityce międzynarodowej. […]
Racjonalizm i Liga Narodów
Najważniejszą ze wszystkich instytucji dotkniętych jednostronnym intelektualizmem polityki międzynarodowej była Liga Narodów, która była próbą „zastosowania zasad liberalizmu Locke’a w budowaniu maszynerii porządku światowego” (Mayer 1939: 202). „Traktat”, jak zauważył generał Smuts, „[…] po prostu wnosi w sprawy światowe perspektywę liberalnego, demokratycznego społeczeństwa, która jest jednym z największych osiągnięć rozwoju ludzkości” („The Times”, 1 stycznia 1938 r.). Jednak przeszczep demokratycznego racjonalizmu ze sfery narodowej na międzynarodową napotkał wiele nieprzewidzianych trudności. Empirysta ocenia konkretną sprawę na podstawie jej indywidualnych zalet. Racjonalista odnosi do niej abstrakcyjną zasadę ogólną. Wszelki porządek społeczny implikuje dużą dozę standaryzacji, a zatem abstrakcji; nie mogą istnieć odmienne zasady dla każdego członka społeczności. Taka standaryzacja jest stosunkowo prosta w społeczności złożonej z kilku milionów anonimowych jednostek dostosowujących się mniej lub bardziej ściśle do określonych typów. Oznacza jednak nieskończone komplikacje, kiedy zostaje zastosowana w sześćdziesięciu państwach różniących się ogromnie pod względem wielkości, potęgi oraz rozwoju politycznego, gospodarczego i kulturowego. Liga Narodów, będąca pierwszą na taką skalę próbą standaryzacji zagadnień polityki międzynarodowej w oparciu o racjonalne podstawy, była szczególnie narażona na te bolączki.
Założyciele Ligi, z których niektórzy cechowali się politycznym doświadczeniem i politycznym zmysłem, rzeczywiście rozpoznali niebezpieczeństwa [dążenia do] abstrakcyjnej doskonałości. „Akceptacja współczesnych politycznych faktów”, jak zauważono w oficjalnym brytyjskim komentarzu do Traktatu, wydanym w 1919 roku, „była jedną z zasad, na których opierała się praca Komisji”. Próba uwzględnienia politycznej rzeczywistości odróżniała Traktat nie tylko od poprzednich papierowych wzorców organizacji światowych, ale także od takich czysto utopijnych projektów jak Międzynarodowe Siły Policyjne, Pakt Brianda-Kellogga czy Stany Zjednoczone Europy. Traktat posiadał zaletę [w postaci] kilku teoretycznych niedoskonałości. Udając, że traktuje wszystkich członków równo, zapewniał wielkim mocarstwom stałą większość w Radzie Ligi.
Traktat nie dążył do zakazu wojny w ogóle, ale ograniczał okoliczności, w których można się było legalnie do niej uciec. Obowiązek stosowania sankcji wobec łamiących postanowienia Traktatu, nałożony na członków Ligi, nie był wolny od braku precyzji; ten brak precyzji został dyskretnie wzmocniony przez zestaw rezolucji – „interpretacji” uchwalonych przez Zgromadzenie w 1921 roku. Stanowczość gwarancji terytorialnej określonej w Artykule 10 Traktatu została złagodzona przez rezolucję, która została uchwalona niemal jednogłośnie przez Zgromadzenie w 1923 roku. Przez chwilę wydawało się, że Liga może osiągnąć skuteczny kompromis między utopią a rzeczywistością i stać się efektywnym instrumentem polityki międzynarodowej.
Niestety, najbardziej wpływowi politycy europejscy zaniedbali Ligę podczas krytycznych lat, w których się kształtowała. Abstrakcyjny racjonalizm wziął górę i od 1922 roku wiatry w Genewie wiały mocno w kierunku utopijnym. Zaczęto wierzyć, że podług słów przenikliwego krytyka „może istnieć, czy to w Genewie, czy w ministerstwach spraw zagranicznych, rodzaj starannie usystematyzowanego spisu wydarzeń lub, jeszcze lepiej, «sytuacji». Kiedy dochodzi do danego wydarzenia lub powstaje dana sytuacja, członek Rady lub minister spraw zagranicznych może łatwo rozpoznać wydarzenie bądź sytuację i odszukać w spisie teczki, w których opisany jest właściwy sposób działania” (Fischer-Williams 1934: 238). Z determinacją podjęto wysiłki, żeby udoskonalić maszynerię, standaryzować procedurę, usunąć „luki” w Traktacie przez absolutne weto dotyczące powszechnej wojny oraz sprawić, że stosowanie sankcji byłoby „automatyczne”. Projekt Traktatu o Wzajemnej Pomocy, Protokół Genewski, Akt Główny, plan wdrożenia Paktu Brianda-Kellogga w Traktacie i „definicja agresora” były kamieniami milowymi na niebezpiecznej ścieżce racjonalizacji. Fakt, że utopijne dania przygotowane podczas tych lat w Genewie okazały się nie do przełknięcia dla większości zainteresowanych głównych rządów narodowych, był symptomem powiększającego się rozdźwięku między teorią a praktyką. […]
Apoteoza opinii publicznej
Większego szczęścia nie miała próba przeszczepienia na sferę międzynarodową liberalnej i demokratycznej wiary w opinię publiczną. I tutaj zaistniało podwójnie błędne rozumowanie. Dziewiętnastowieczna wiara w opinię publiczną opierała się na dwóch założeniach: po pierwsze (w demokracjach było to prawdziwe, z pewnymi zastrzeżeniami), że opinia publiczna w długim okresie osiągnie swoje cele; po drugie (to był pogląd benthamistów), że opinia publiczna zawsze ma rację. Oba te przekonania, nie zawsze jasno oddzielone jedno od drugiego, były bezkrytycznie powtarzane w sferze polityki międzynarodowej.
Wiara w zniewalającą potęgę rozumu, wyrażaną przez głos ludu, była szczególnie bliska Wilsonowi. Kiedy wkroczył w politykę w 1910 roku jako kandydat na gubernatora New Jersey, jego kampania opierała się na odwoływaniu się do „ludu” przeciw politycznym bossom; przejawiał on niemal mistyczną wiarę, że ludzie podążą za nim, jeśli będzie mógł porozmawiać z dostateczną ich liczbą. Rezultat jego kampanii utwierdził go w jego wierze w siłę głosu rozsądku. Rządził przez racjonalną perswazję, oddziałując na wszechpotężną opinię publiczną. „Jeśli bossowie stawiali opór, to musiał tylko odwołać się do ludu. […] Ludzie chcieli wielkich rzeczy, słusznych rzeczy, prawdziwych rzeczy” (Baker 1927: 173).
Przystąpienie Ameryki do wojny nie oznaczało modyfikacji wiary Wilsona w słuszność powszechnego osądu. Podjął ten wątek w jednej ze swoich przemów, w której rozprawiał o przyszłych warunkach pokoju:
Jest to szczególne dla tej wielkiej wojny, że o ile mężowie stanu wydawali się szukać definicji swojego celu i czasami wydawało się, że zmieniają swoje zdanie i swój punkt widzenia, o tyle poglądy mas ludowych, które rzekomo miały być instruowane i prowadzone przez mężów stanu, kształtowały się coraz wyraźniej i coraz pewniejszym stawało się, o co [masy ludowe] właściwie walczą. Narodowe cele schodziły na coraz dalszy plan; ich miejsce zajął wspólny cel oświeconej ludzkości. Rady zwykłych ludzi stały się pod każdym względem prostsze i bardziej bezpośrednie oraz bardziej jednolite niż rady wyrafinowanych zawodowców, którzy ciągle mieli wrażenie, że grają w grę potęg o wysoką stawkę. Dlatego właśnie powiedziałem, że to jest wojna ludzi, nie mężów stanu. Mężowie stanu muszą podążać za sprecyzowaną wspólną myślą lub ponieść klęskę (Baker,
Dodd 1925: 259).
„Jeśli konferencja nie została przygotowana tak, by podążać za opinią ludzkości”, powiedział podczas podróży do Paryża, „oraz by wyrażać raczej wolę ludu niż liderów Konferencji, to będziemy uczestniczyć w kolejnym rozłamie światowym” (House, Seymour 1926: 291). […]
Problem diagnozy
W obliczu takich katastrof oczywiste wytłumaczenie nigdy nie leży daleko. Zdolny historyk Międzynarodówki Komunistycznej odnotował, że w historii tej instytucji „każda porażka – nie obiektywna porażka, lecz porażka rzeczywistości, która nie dostosowała się do utopii – nasuwa przypuszczenie, że stoi za nią zdrajca” (Borkenau 1939: 79). Zasada ta ma szerokie zastosowanie i dotyka głębokich źródeł ludzkiego charakteru. Mężowie stanu wielu państw byli stawiani pod pręgierzem przez rozczarowanych utopistów jako burzyciele międzynarodowego porządku.