społecznych rewolucji.
Mój tata przyjął zachodzące zmiany z otwartymi ramionami. Uświadomił sobie, w jak ciasną trumnę konwenansów przemieniło się jego życie, zabrakło mu jednak dojrzałości, aby uczynić ze swojego odkrycia coś naprawdę pozytywnego. Zamiast tego porzucił żonę, mojego brata i mnie, gdy miałam zaledwie trzy lata. Został hipisem i dołączył do komuny na Hawajach. Wziąwszy pod uwagę fakt, w jakim oddaleniu żyliśmy (my stale mieszkaliśmy w Los Angeles), kiedy dorastałam, widywałam się z ojcem raz na dwa lub trzy lata, głównie w trakcie letnich wakacji. Chociaż podczas naszych odwiedzin okazywał nam ciepło i miłość, mój tata był tak uwięziony w światopoglądzie dzieci kwiatów, że nie potrafił ocenić sytuacji jasno i obiektywnie. Nigdy nie przyznał nawet przed sobą, że porzucił nas z premedytacją. „To wszystko tylko nasza karma”, mawiał.
Pewnego dnia, gdy miałam jakieś osiem lat, zadając mu pytanie, użyłam słowa tata. Ojciec odwrócił się do mnie i mojego brata, po czym z całą powagą poprosił, abyśmy przestali nazywać go tatą. Pragnął, żebyśmy zwracali się do niego, używając jego nowego imienia, „Brat Dionizos”, co argumentował: „ostatecznie przecież wszyscy jesteśmy po prostu braćmi i siostrami – dziećmi Boga”. Wcześniej starałam się kurczowo trzymać słabej i okazjonalnej relacji ojciec-córka, ale teraz jego odmowa przyjęcia roli rodzica wydała się całkowita. Mój tata naprawdę mnie opuścił, zarówno w sensie emocjonalnym, jak i fizycznym. To przelało czarę goryczy, ale nie mogłam się rozpłakać. Nie potrafiłam okazać żadnej reakcji na zaistniały fakt. Nie chciałam ryzykować utratą choćby minimalnej szansy na kontakt, który mógłby zaistnieć. Zatem przez ponad dwadzieścia lat znajdowałam się w przedziwnej sytuacji: nie wiedziałam, jak – przy tych rzadkich okazjach, gdy byliśmy razem – mam się do niego zwracać. Nie potrafiłam się przemóc i zacząć nazywać go tym głupkowatych hipisowskim przezwiskiem. W rezultacie, zwracając się do niego, nie używałam żadnych określeń tego typu. „Hej, przepraszam, mógłbyś podać solniczkę? Proszę”. Nie muszę chyba nadmieniać, że tego typu praktyki były powodem powstania wielu dotkliwych ran na mojej psychice.
Powinniście zobaczyć moich chłopaków z liceum. Pomimo że dostawałam same piątki, byłam atrakcyjna i przyjacielska, wybierałam tylko takich, którzy zupełnie mnie nie doceniali. Pociągali mnie faceci, którym w żadnym stopniu nie imponowałam, ale którzy jednocześnie zachowywali się przy mnie dwuznacznie. Nie miałam wtedy pojęcia o własnej wartości i na pewnym poziomie starałam się ponownie nawiązać jakąś relację z moim ojcem – podświadomie miałam nadzieję, że doświadczenie porzucenia w magiczny sposób przemieni się w akceptację. Niemal każdy z tych chłopaków ostatecznie mnie rzucał, co wtedy było dla mnie dużą niespodzianką. Obecnie dochodzę jednak do wniosku, że było w tym dużo sensu. Odtwarzałam po prostu sytuacje, które potwierdzały wizerunek dziewczyny niekochanej i skazanej na porzucenie. Problem polegał na tym, że sama chciałam się widzieć w ten sposób.
Jak źle może być?
Pomimo że niepewność była powodem podjęcia przeze mnie wielu złych decyzji, nie wspominając o uczynieniu mnie nieszczęśliwą, nie było aż tak źle. Niestety, niszczący wpływ samokrytyki może prowadzić do czegoś znacznie gorszego. Niedowartościowanie i kompleks niższości łączą się często z zachowaniami autodestrukcyjnymi – na przykład uzależnieniem od narkotyków i alkoholu, niebezpieczną jazdą samochodem lub uszkadzaniem własnego ciała – które nie są niczym innym, jak tylko próbą uzewnętrznienia i uwolnienia emocjonalnego bólu. W najdalej idących przypadkach, kiedy postawa samokrytyczna utrzymuje się przez lata i kiedy bezlitosne nękanie samego siebie staje się stylem życia, niektórzy upatrują w samobójstwie jedynego wyjścia z tej bolesnej drogi przez mękę. Kilka badań wykonanych na dużej grupie ludzi wykazało, że osoby oceniające siebie bardzo surowo są w większym stopniu narażone na targnięcie się na własne życie niż pozostali. Poczucie wstydu i bezwartościowości może prowadzić do dewaluacji samego siebie w stopniu tak znacznym, że nawet najbardziej fundamentalny z ludzkich instynktów – wola życia – zostanie w końcu przezwyciężony. Wzorce myślenia kojarzące samokrytycyzm z samobójstwem są dobrze widoczne w opowieści z bloga zamieszczonego na stronie internetowej podejmującej temat depresji:
Całe życie miałem depresję. Zawsze czułem, że coś jest ze mną nie tak i jestem głupi, brzydki, obrzydliwy. Chciałem mieć wielu przyjaciół i znajomych, ale nie wiedziałem, jak mam się do tego zabrać. Co jakiś czas miałem jednego lub dwóch przyjaciół, jednak te znajomości nie trwały długo. Niektórzy z nich zdradzili moje uczucia, krzywdząc mnie dotkliwie. Nigdy nie mogłem zrozumieć, które z moich działań sprawiło, że czuli do mnie taką nienawiść. W miejscach publicznych najczęściej milczę, gdyż boję się, że mógłbym powiedzieć coś głupiego – ktoś mógłby zacząć się ze mnie śmiać, a tym samym mnie upokorzyć. Zatem nawet jeśli jakaś osoba jest dla mnie miła i chce ze mną przebywać, odstraszam ją w końcu swoim zachowaniem. Czasem jestem tak samotny, że lepiej by było już nie żyć. Nachodzą mnie myśli o śmierci, ponieważ czuję się nikomu niepotrzebny i nikt mnie nie kocha. Sam siebie nie kocham. Bycie fizycznie nieżywym musi być lepsze niż czucie, że jest się martwym w środku.
Tragiczny ciąg myślowy tego typu jest dużo częstszy niż nam się wydaje. Szacuje się, że na całym świecie dochodzi do 10–20 milionów prób samobójczych każdego roku. Co ważne, ten ostateczny akt autodestrukcji jest tylko zewnętrzną manifestacją bardziej powszechnej formy przemocy: surowego samokrytycyzmu.
Droga wyjścia
Chociaż uświadomienie sobie mechanizmów zachodzących w naszej psychice jest czymś bardzo ważnym, trzeba również spróbować przestać się za nie oceniać. Jeżeli wykazujesz skłonność do zadręczania samego siebie, pamiętaj, że twoje zachowanie można określić jako skomplikowaną formę radzenia sobie z samym sobą – próbę uniknięcia niebezpieczeństw i podążania najprostszą możliwą drogą. Nie powinieneś robić sobie wymówek za to, że krytykujesz samego siebie, chociaż masz nikłą nadzieję na oduczenie się tej szkodliwej praktyki. Tak jak nienawiścią nie pokona się nienawiści – w ten sposób tylko się ją wzmacnia – samokrytyką nie powstrzyma się samokrytyki.
Toteż najlepszą strategią walki z oceniającym podejściem do samego siebie jest zrozumienie go, wykształcenie samowspółczucia, a następnie zastąpienie złych nawyków lepszymi. Jeśli pozwolimy sobie na zdrowy odruch serca w reakcji na doświadczane cierpienie, którego przyczyną jest krytyczna postawa wobec samego siebie, wzmocnimy własne pragnienie bycia wolnym. Po pewnym czasie, uświadomiwszy sobie, że dość już tego walenia głową w mur, zaczniemy szukać środków, które pozwolą nam skończyć z bólem zadawanym samemu sobie.
Na szczęście sami jesteśmy w stanie zapewnić sobie bezpieczeństwo i opiekę, jakiej potrzebujemy. Możemy przyjąć do wiadomości, że słabość i niedoskonałość są częścią wspólnego doświadczenia bycia człowiekiem. Tym samym jesteśmy w stanie poczuć się bliżej ludzi towarzyszących nam w podróży zwanej życiem, którzy są tak samo bezbronni i wrażliwi jak my. Jednocześnie możemy przestać myśleć, że musimy czuć się lepiej od innych. Potrafimy teraz przejrzeć na wylot egoistyczne zniekształcenia, których funkcją jest nadymanie własnego ego cudzym kosztem.
Ostatecznie, któż chciałby być szufladkowany zawsze jako ten „dobry”? Czy nie ciekawiej jest rozkoszować się pełnym zakresem ludzkich doświadczeń? Zamiast starać się kontrolować siebie i własne otoczenie z perfekcjonistycznym zamiarem zbliżenia się do ideału, może powinniśmy brać życie takim, jakie jest – zarówno jego blaski, jak i cienie. Jeśli damy sobie taką wolność, jakie przygody mogą nas czekać? Odczuwamy szczęście, kiedy poruszamy się zgodnie z prądem życia, a nie kiedy buntujemy się przeciwko niemu. Samowspółczucie może pomóc nam rozeznać się wśród tych