w pogoni za śladami minionej rzeczywistości. W obu przypadkach przegrywam […] czyż bowiem opłakując cienie, nie jestem ślepy wobec prawdziwej wizji, która kształtuje się w tej chwili, [choć na moim szczeblu wiedzy o ludzkości brak mi jeszcze zmysłu jej zrozumienia]?
Większość poważnych idei naszych czasów zmaga się z uczuciem bezdomności. Wywołane nieludzkim przyspieszeniem historycznych przemian odczucie zawodności ludzkiego doświadczenia wiedzie wszystkie współczesne wrażliwe umysły do odczuwania pewnego rodzaju mdłości, intelektualnego zawrotu głowy. A jedynym sposobem uleczenia tych duchowych mdłości wydaje się – przynajmniej na początku – ich wzmożenie. Myśl nowoczesna związana jest ze swego rodzaju heglizmem stosowanym: poszukiwaniem własnego „ja” w swoim Innym. Europa szuka samej siebie w egzotyce – w Azji, na Bliskim Wschodzie, pośród ludów przedpiśmiennych, w mitycznej Ameryce; umęczona racjonalność szuka siebie w bezosobowych energiach seksualnej ekstazy lub narkotyków; świadomość szuka własnego znaczenia w nieświadomości; problemy humanistyczne szukają zapomnienia w naukowej „neutralności w kwestii wartości” i kwantyfikacji. Innego doświadcza się jako surowego oczyszczenia „ja”. Ale zarazem „ja” chciwie zawłaszcza wszystkie dziwne sfery doświadczenia. Współczesna wrażliwość oscyluje pomiędzy dwoma pozornie sprzecznymi, lecz w rzeczywistości powiązanymi ze sobą bodźcami: poddaniem się temu, co egzotyczne, obce, inne, a udomowieniem tego, co egzotyczne (głównie poprzez naukę).
Chociaż filozofowie mają swój wkład w sformułowanie i zrozumienie tej intelektualnej bezdomności – a moim zdaniem, warci naszej uwagi są tylko ci filozofowie współcześni, którzy to robią – to głównie poetów, powieściopisarzy i kilku malarzy rzeczywiście dręczył ten duchowy impuls: pragnienie szaleństwa, dobrowolnego wygnania lub kompulsywnych podróży. Są jednak także inne grupy zawodowe, których życie świadczyło o przyprawiającej o zawrót głowy miłości do tego, co obce. Conrad w swojej prozie, a T.E. Lawrence, Saint-Exupéry, Montherlant i inni nie tylko w pisarstwie, ale i w życiu stworzyli métier18 poszukiwacza przygód jako duchowe powołanie. Przed trzydziestu pięciu laty Malraux obrał zawód archeologa i wyruszył do Azji. Ostatnio zaś Claude Lévi-Strauss wynalazł zawód antropologa jako zajęcie totalne, wymagające duchowego zaangażowania równego temu, jakie charakteryzuje twórczego artystę albo poszukiwacza przygód czy psychoanalityka.
W przeciwieństwie do wspomnianych wyżej pisarzy, Lévi-Strauss nie jest literatem. Większość jego pism to dzieła naukowe, a on sam zawsze związany był ze światem akademickim. Od 1960 roku piastuje poczesny urząd szefa nowo utworzonej katedry antropologii społecznej w Collège de France oraz zawiaduje dużym i świetnie wyposażonym instytutem badawczym. Niemniej jego sława naukowa i możność sprawowania mecenatu nie oddają wystarczająco tego, jak wysoko ceniony jest Lévi-Strauss w życiu intelektualnym współczesnej Francji. W kraju tym, bardziej świadomym przygody, czyli ryzyka wpisanego w inteligencję, można być zarazem specjalistą i przedmiotem ogólnej i sensownej refleksji tudzież kontrowersji. Rzadko zdarza się, by we Francji choćby miesiąc upłynął bez ukazania się w jakimś poważnym literackim periodyku ważnego artykułu lub wygłoszenia ważnego publicznego wykładu, będącego pochwałą bądź atakiem przeciwko ideom i wpływowi Lévi-Straussa. Obok niezmordowanego Sartre’a i milczącego Malraux Lévi-Strauss jest najciekawszą „postacią” pośród intelektualistów dzisiejszej Francji.
W naszym kraju Lévi-Strauss pozostaje jak dotąd prawie nieznany. Zbiór – wcześniej rozproszonych – esejów dotyczących metod i pojęć antropologii, zebranych pod tytułem Antropologia strukturalna (wyd. francuskie 1958), oraz Totemizm dzisiaj (wyd. francuskie 1962) przetłumaczono w minionym roku. Inny zbiór esejów, bardziej filozoficznych, zatytułowany Myśl nieoswojona (wyd. francuskie 1962) oraz opublikowana nakładem UNESCO w 1952 roku Rasa i historia19, a także wyśmienita rzecz o strukturach pokrewieństwa w społecznościach pierwotnych, Elementarne struktury pokrewieństwa (wyd. francuskie 1949)20, mają się dopiero ukazać. Niektóre z tych pism zakładają większe obeznanie z literaturą antropologiczną oraz koncepcjami językoznawczymi, socjologicznymi i psychologicznymi niż to, które ma zwykły wykształcony czytelnik. Ale należałoby żałować, gdyby dzieła Lévi-Straussa, już po przetłumaczeniu, znalazły w Stanach odbiorców jedynie wśród specjalistów. Zajął on bowiem – z punktu widzenia antropologii – jedno z nielicznych interesujących i możliwych stanowisk intelektualnych w najogólniejszym tej frazy znaczeniu, a jedna z jego książek jest arcydziełem. Mam tu na myśli niezrównany Smutek tropików, pracę, która po opublikowaniu we Francji w 1955 roku stała się bestsellerem, ale przetłumaczona na angielski i wydana tutaj w 1961, przeszła bez echa. Smutek tropików to jedna z wielkich książek naszego stulecia. Jest ścisła, subtelna, śmiała w myśli, a przy tym pięknie napisana. I jak wszystkie wielkie książki, nosi znamiona absolutnie osobistej; przemawia ludzkim głosem.
Z pozoru Smutek tropików jest zapisem, czy raczej relacją, z doświadczeń autora w „terenie” sprzed piętnastu lat. Antropologowie chętnie przyrównują badania terenowe do rytu dojrzałości, który w pewnych społeczeństwach pierwotnych służy nadaniu statusu ich członkom. Lévi-Strauss został poddany tej próbie w Brazylii przed drugą wojną światową. Urodzony w 1908 roku, należał do pokolenia intelektualistów i kręgu, który obejmował Sartre’a, Beauvoir, Merleau-Ponty’ego i Paula Nizana; studiował filozofię pod koniec lat dwudziestych, a potem, podobnie jak wyżej wymienieni, uczył przez jakiś czas w prowincjonalnym lycée. Zawiedziony filozofią, wkrótce porzucił posadę nauczyciela i wrócił do Paryża, by studiować prawo. Ostatecznie podjął studia antropologiczne i w 1935 roku, już jako profesor, wyruszył do São Paulo. W latach 1935–1939, w czasie długich uniwersyteckich wakacji trwających od listopada do marca i raz przez ponad rok, Lévi-Strauss mieszkał wśród Indian w brazylijskim interiorze21. Smutek tropików to zapis jego spotkań z tamtymi plemionami – z wędrownymi Nambikwarami, zabójcami misjonarzy; z Tupi-Kawahibami, których nie widział wcześniej żaden biały człowiek; z Bororami, posiadaczami wspaniałej kultury materialnej; z ceremonialnymi Kaduweo, tworzącymi abstrakcyjne malunki i rzeźby. Wielkość Smutku tropików nie wynika jednak tylko z wrażliwego reporterstwa, ale ze sposobu, w jaki Lévi-Strauss wykorzystuje swoje doświadczenie, by przedstawić krajobraz, znaczenie fizycznych trudów, miasto Starego i Nowego Świata, samą ideę podróży, zachody słońca, nowoczesność i związki pomiędzy piśmiennością a władzą. Kluczem do tej książki jest rozdział szósty, Jak się zostaje etnografem22: w historii własnego wyboru odnajduje Lévi-Strauss studium przypadku szczególnych niebezpieczeństw duchowych, na jakie naraża się antropolog. Smutek tropików to książka nad wyraz osobista. Podobnie jak Próby Montaigne’a czy Objaśnianie marzeń sennych Freuda, jest autobiografią intelektualną, modelową historią osobistą, w której szczegółowej analizie poddana zostaje ludzka kondycja i wrażliwość.
Głębokie, mądre współczucie, które przebija z całego Smutku tropików, sprawia, że inne relacje o życiu wśród ludów przedpiśmiennych zdają się niezręczne, defensywne i prowincjonalne. Ale to współczucie cały czas moduluje wypracowana z trudem beznamiętność. Simone de Beauvoir wspomina w swojej autobiografii, jak Lévi-Strauss, wówczas młody student-nauczyciel filozofii, objaśniał „tym swoim obojętnym tonem, z kamiennym wyrazem twarzy […] szaleństwo namiętności”. Nie bez kozery Smutek tropików opatrzony jest mottem z O naturze rzeczy Lukrecjusza. Lévi-Straussowi przyświecał cel zbliżony do Lukrecjuszowego. Autor O naturze rzeczy, rozmiłowany w Grecji Rzymianin, zalecał zgłębianie nauk przyrodniczych jako formę etycznej psychoterapii. Lukrecjusz nie dążył do niezależnej wiedzy naukowej, lecz do złagodzenia lęku emocjonalnego. Postrzegał człowieka jako