Jenny Han

Zawsze i na zawsze


Скачать книгу

wierzę, że w ogóle to rozważam. To takie do mnie niepodobne. Pospiesznie dodaję:

      – Nie, nie, nieważne. Nie możemy. Zgubilibyśmy się albo by nas napadli, odesłano by nas do domu, a potem byłabym wściekła, że nie zobaczyłam Central Parku i reszty.

      Peter rzuca mi sceptyczne spojrzenie.

      – Naprawdę myślisz, że Jain i Davenport odesłaliby nas do domu?

      – Może nie, ale mogą kazać nam w ramach kary zostać cały dzień w hotelu, co byłoby jeszcze gorsze. Nie ryzykujmy. – A potem pytam: − A co byśmy robili?

      Teraz już udaję, nie planuję tak naprawdę, ale Peter podejmuje zabawę.

      – Moglibyśmy posłuchać muzyki na żywo albo obejrzeć jakiś komediowy show. Czasem słynni komicy mają występy niespodzianki.

      – Chciałabym zobaczyć Hamiltona.

      Kiedy jechaliśmy przez Times Square, oboje z Lucasem wyciągaliśmy szyje, żeby choć w przelocie zobaczyć afisz, ale nic z tego.

      – Jutro chcę zjeść nowojorskiego bajgla i sprawdzić, jak się ma do bajgli Bodo.

      Bajgle Bodo to legenda Charlottesville. Jesteśmy z nich strasznie dumni. Kładę głowę na jego ramieniu, ziewam i mówię:

      – Chciałabym pójść do piekarni Levain, spróbować ich ciastek. Ponoć ich ciasteczka z czekoladą są niepowtarzalne. Chcę też zajrzeć do sklepu z czekoladą Jacques’a Torresa. Jego ciasteczka są niezrównane. Jest legendą…

      Powieki mi opadają, a Peter głaszcze mnie po włosach. Zaczynam zasypiać, kiedy zdaję sobie sprawę, że rozplata moją koronę z warkoczy, które Kitty przypięła mi wsuwkami na czubku głowy. Otwieram gwałtownie oczy.

      – Peter!

      – Cii, śpij. Chcę coś poćwiczyć.

      – Nigdy nie powtórzysz tego, co ona zrobiła.

      – Pozwól, że spróbuję – mówi, zbierając wsuwki na jednej dłoni.

      Kiedy dojeżdżamy do hotelu w New Jersey, mimo wysiłków moje warkocze są nierówne i luźne i nie chcą się trzymać upięte.

      – Wyślę Kitty zdjęcie, żeby wiedziała, jakim kiepskim uczniem jesteś – mówię, zabierając rzeczy.

      – Nie, nie rób tego – rzuca Peter szybko, co wywołuje uśmiech na mojej twarzy.

      Następny dzień jest zaskakująco wiosenny jak na marzec. Słońce świeci, a kwiaty właśnie zaczynają wypuszczać pączki. Czuję się, jakbym grała w Masz wiadomość, w scenie kiedy Kathleen Kelly idzie spotkać się z Joe Foxem w Riverside Parku. Bardzo chciałabym zobaczyć ogród, w którym się całowali w końcówce filmu, ale nasz przewodnik zabiera nas do Central Parku. Robimy z Chris zdjęcia mozaiki Imagine na Strawberry Fields, kiedy zdaję sobie sprawę, że Peter zniknął mi z pola widzenia. Pytam Gabe’a i Darrella, ale go nie widzieli. Piszę do niego, ale nie odpowiada. Mamy właśnie przemieścić się na Sheep Meadow na piknik i zaczynam wpadać w panikę, bo co będzie, jeśli pan Jain albo pani Davenport zauważą, że go nie ma? Podbiega do nas w chwili, gdy wyruszamy. Nie brakuje mu tchu, nie jest też ani trochę zaniepokojony, że omal nie został w tyle.

      – Gdzie się podziewałeś? – pytam. – Prawie cię zostawiliśmy!

      Tryumfalnie podnosi brązową torbę.

      – Otwórz i zobacz!

      Biorę od niego torebkę i zaglądam do środka. To ciasteczko z czekoladą z piekarni Levain, jeszcze ciepłe.

      – O rany, Peterze! Jakie to miłe, że o mnie pomyślałeś. – Wspinam się na czubki palców i go ściskam, a potem odwracam się do Chris. – Prawda, że to miłe, Chris?

      Peter jest kochany, ale nigdy aż tak. To już drugi romantyczny gest, więc dochodzę do wniosku, że powinnam go za to odpowiednio pochwalić, bo chłopak dobrze reaguje na wzmocnienie pozytywne.

      Chris już zdążyła włożyć rękę do torby i wpycha sobie do ust kawałek ciastka.

      – Bardzo miłe.

      Sięga po kolejny kawałek, ale Peter wyrywa jej torebkę.

      – Cholera, Chris! Niech Covey spróbuje choć kęs, zanim wszystko pożresz.

      – To czemu kupiłeś tylko jedno?

      – Bo jest ogromne! I kosztuje jakieś pięć dolców.

      – Nie wierzę, że po nie dla mnie pobiegłeś – mówię. – Nie obawiałeś się, że się zgubisz?

      – Nie – mówi z dumą. – Spojrzałem na mapę Google’a i poleciałem. Trochę się zgubiłem po powrocie do parku, ale ktoś mnie pokierował. Nowojorczycy są naprawdę życzliwi. Wszystkie te historie, że są niesympatyczni, to bujdy.

      – To prawda. Wszystkie osoby, które spotkaliśmy, były naprawdę miłe. Poza tą starszą panią, która nakrzyczała na ciebie, że chodzisz wpatrzony w telefon – mówi Chris, żartując z Petera, który rzuca jej gniewne spojrzenie.

      Biorę kęs ciastka. Ich wersja przypomina raczej babeczkę, jest bardziej zwarta i masywna. Cięższa. Nie smakuje jak ciastka z czekoladą, których do tej pory próbowałam.

      – I? – pyta Peter. – Jaki werdykt?

      – Wyjątkowe. Jedyne w swoim rodzaju.

      Biorę kolejny kęs, kiedy podchodzi do nas pani Davenport i nas pospiesza, przyglądając się badawczo ciastku w mojej dłoni.

      Nasz przewodnik nosi znak rozpoznawczy, który wygląda jak pochodnia Statuy Wolności, i podnosi go w górę, żeby przeprowadzić nas przez park. To dość żenujące, żałuję, że nie możemy po prostu sami zwiedzać miasta. Przewodnik ma kucyk i kamizelkę w kolorze khaki i uważam, że wygląda w tym tandetnie, ale pani Davenport chyba się podoba. Po Central Parku wsiadamy do metra jadącego do centrum i wysiadamy, żeby przespacerować się po moście Brooklińskim. Kiedy wszyscy ustawiają się w kolejce po lody z brooklińskiej fabryki, Peter i ja biegniemy do sklepu z czekoladą Jacques’a Torresa. Pomysł Petera. Oczywiście najpierw proszę panią Davenport o pozwolenie. Jest zajęta rozmową z przewodnikiem, więc odprawia nas machnięciem ręki. Czuję się taka dorosła, spacerując bez opieki ulicami Nowego Jorku. Kiedy docieramy do sklepu, jestem tak podekscytowana, że aż się cała trzęsę. Wreszcie spróbuję słynnych ciasteczek Jacques’a. Nadgryzam jedno. Jest płaskie, mięsiste, ciągnie się. Czekolada rozlała się na wierzchu i stężała! Masło i cukier smakują niemal jak karmelizowane. Boskie.

      – Twoje są lepsze – mówi Peter z nieelegancko pełnymi ustami, a ja go uciszam, rozglądając się dokoła, żeby sprawdzić, czy dziewczyna przy kasie przypadkiem tego nie usłyszała.

      – Nie kłam – mówię.

      – Nie kłamię!

      Kłamie.

      – Naprawdę nie wiem, czemu moje nie są takie jak jego – dodaję.

      – To pewnie dzięki piecom przemysłowym.

      Chyba będę musiała zaakceptować swoje niezupełnie idealne ciasteczka z kawałkami czekolady i zadowolić się tym, że są całkiem niezłe.

      Wychodząc na zewnątrz, zauważam po przeciwnej stronie ulicy piekarnię o nazwie Almondine i kolejną na przeciwległym rogu o nazwie Ciasteczka dziewczyny. Nowy Jork rzeczywiście jest miastem wypieków.

      Wracamy z Peterem do lodziarni, trzymając się za ręce. Wszyscy są na molo, siedzą na ławkach, jedzą lody i robią sobie selfie z panoramą Manhattanu w tle. Nowy Jork zaskakuje mnie swoją urodą.

      Peter musi myśleć o tym samym, bo ściska moją dłoń