go do uległości, gdy trzeci policjant ujarzmiał jego współlokatora, przy okazji rozbijając na kawałki stolik. Pies zawył. Zobaczyłem wpatrującą się w nas tępo Larsen.
Wybuchła wściekła awantura. Trzasnęły drzwi. Usłyszałem odgłos uderzeń. Do pokoju wpadło kilka osób personelu.
– Pięciopunktowy! – krzyknął Cohen i pchnął pielęgniarki w kierunku pokoju przymusu i odosobnienia.
Pochwyciłem wzrok Xianga.
– Mathews – rzekł.
Takich pokojów używa się do lokowania niebezpiecznych pacjentów, jeśli fizycznie mogą zaszkodzić sobie, innym pacjentom albo członkom personelu szpitala.
Wyszkolony zespół przytwierdził nadgarstki i pęciny nóg w czterech rogach łóżka – nazwano to „przymusem czteropunktowym”. W skrajnym przypadku, gdy dodatkowo występuje kąsanie, stosuje się piąty „punkt” – czyli unieruchomienie głowy. A kiedy ma miejsce też plucie, zakłada się na twarz „maskę plucia”, czyli siatkę podobną do używanej przez pszczelarzy. W nagłych wypadkach stosuje się też odpowiednie zastrzyki.
W pokoju przymusu i odosobnienia za zamkniętymi drzwiami stoi tylko jedno łóżko. Zanadto pobudzony pacjent pozostaje tam w samotności, ale jest pilnie obserwowany do czasu, gdy sytuacja znajdzie się pod pełną kontrolą. Proces ten nazywa się „przymusem i odosobnieniem”.
Cole opuścił pokój i personel zabrał Mathewsa. Monabong otworzyła drzwi pokoju odosobnienia i Mathews został wciągnięty do środka.
– Potrzebuję lekarskiej recepty – rzekł Xiang od drzwi pokoju aptecznego.
– Czego zwykle używacie? – zapytałem.
– B52 – odparł Xiang.
– Doskonale. – I Xiang szybko zapisał skład tej mikstury.
„B52”, to skrót leku psychiatrycznego. Pięć miligramów Haldolu, silnego antypsychotycznego leku zmieszanego w strzykawce z dwoma miligramami Ativanu, silnym Valium – jak narkotyk – i dwoma miligramami środka uspokajającego, Cogentin. Taki koktajl może zwalić z nóg konia.
Nasza grupa z psami na czele skręciła do następnego pokoju. Obok mnie pojawił się Cohen.
Przy pobliskiej ścianie zobaczyłem Caruthersa i jego współmieszkańca, Manuela Ortegę – wątłego, podstarzałego Hiszpana na fotelu inwalidzkim. Caruthers pochwycił mój wzrok i nie spuszczał ze mnie oczu, gdy przeszukujący policjanci obracali obu pacjentów.
– Czy ty też tak traktujesz swego ojca? – warknął Caruthers, widząc, jak brutalnie jeden z nich obchodzi się z jego przyjacielem.
Policjanci w żaden sposób nie zareagowali, a gdy okazało się, że obaj mężczyźni są czyści, zajęli się pokojem.
W czasie przeczesywania pokoju przez funkcjonariuszy przekopywałem się przez porozrzucane części garderoby na kapie łóżka, gdzie znalazłem ostre pióro do pisania.
– Dobra robota, doktorze – pochwalił Bangban i poklepał mnie po ramieniu. – Ostre pióro! – zawołał przez ramię. – Znalazł je nowy doktor. – I Bangban z namaszczeniem wrzucił je do plastikowej torebki podanej mu przez partnera.
– Lepiej żeby było w torbie niż w czyichś plecach – stwierdził Xiang.
Kiedy odwracaliśmy się do drzwi, Caruthers znowu wlepił we mnie wzrok. Czułem, jak pali mnie kark. Policjanci wyszli, a ja poszedłem za nimi wytrącony z równowagi.
Nasz zespół przetrząsał pokój Cervantesa.
Ustawiliśmy się kolejno w drzwiach z czujnymi psami przy nodze. Cervantes w masce Zorro i z myjkami w uszach stał przy swoim współmieszkańcu Hongu, upozowanym z wdziękiem młodym Azjacie z długimi blond włosami zaplecionych w warkoczyki i cukierkowo czerwonymi paznokciami. Kiedy wchodziliśmy, trzymali się silnie za ręce. Metalowy pręt zausznika do okularów leżał niczym jakaś uświęcona ofiara na środku koca przykrywającego jedno z dwóch łóżek.
Bangban schował pałkę, wyjął z kieszeni spodni lateksowe rękawiczki chirurgiczne i założył. Podszedł do cienkiego pręta na łóżku, jakby był radioaktywny. Chwycił go kciukiem i palcem wskazującym, uniósł ostrożnie do światła, a potem wrzucił do wąskiego otworu plastikowej torebki.
Zbliżyłem się. Był to zaostrzony druciany zausznik do okularów z wyprostowaną częścią zaokrągloną za uchem. Z łatwością można go było wbić w ciało człowieka.
W czasie przeszukiwania pokoju przez personel policjanci kazali Cervantesowi i Hongowi stanąć w rozkroku, z dłońmi przyłożonymi do ściany. Potem psy obwąchały ich. Hong omal nie zemdlał. Cervantes założył ręce na piersi.
Skończyli, odwołano psy.
– Czysto! – krzyknął Cole.
– Cervantes i Hong, za mną – rzekł Xiang rozkazująco i poprowadził ich do drzwi.
Obserwowałem, jak wychodził Cervantes. Jego różowe uszy znowu zafalowały, gdy wtykał głębiej myjki i przygładził jedną z nich do lewej skroni.
Personel skończył przetrząsanie pokoju i jak się okazało, niczego więcej nie znaleziono.
– Jak Cervantes zdobył ten zausznik do okularów? – zapytałem, gdy zespół gotował się do wyjścia.
– Łatwo zdobyć jakieś okulary – rzekł Xiang. – Prawa pacjentów mówią, że nie możemy im tego zabraniać. Teraz zdobył te, a potem może zdobyć następne.
– Ten zausznik, który nam dał dobrowolnie, może nie być tym, którym panu groził – stwierdziła pielęgniarka.
Obrzuciłem pokój ostatnim spojrzeniem.
– Gdzie może go ukrywać? – zapytałem, ale wszyscy już wyszli.
Ostatni pokój należał do Billa McCoya. Policjanci dołączyli do nas. Psy przybrały odpowiednią pozę, niczym na rozkaz do ataku.
McCoy zajmował w oddziale jeden z trzech jednoosobowych pokojów. Stał teraz w nieskazitelnie czystym stroju, oparty o ramę okienną w tyle pokoju. Kiedy policjanci z ponurymi twarzami i pałkami w rękach ruszyli do przodu, McCoy powitał ich uprzejmie. Stał bez obawy, nieporuszony, ze zwieszonymi po bokach wytatuowanymi rękoma, niczym dwoma wielkimi szynkami. Pies warknął.
Wtedy McCoy uniósł rękę.
– Panowie – rzekł. – Wejdźcie. Spodziewałem się was. Wybaczcie bałagan. Nieczęsto przyjmuję gości i to w dodatku tak nagłych.
Policjanci wydawali się zaskoczeni. Ale nie Cohen. Zdecydowanie podszedł do łóżka, przerzucił pościel i poklepał materac, przeszukał półkę z książkami. Potem padł na kolana i zajrzał pod łóżko. Jego twarz rozpromieniała i wyciągnął mały aparat.
– Lepiej umyj ręce – poradził McCoy. – Bóg wie, gdzie się poniewierał.
– Przyrząd do tatuażu – wtrącił wysoki policjant.
– Przyrząd do tatuażu – powtórzył McCoy z udawanym zdziwieniem. – A tu jest tusz i metalowa rzeźba, którą zrobiłem na zajęciach grupy artystycznej.
– Do torby z tym – polecił Cohen i nie przejmując się konsternacją McCoya, wstał i podał znalezisko.
Cole założył rękawiczki, roztropnie wrzucił przyrząd do podwójnej torebki plastikowej, którą z kolei wrzucono do większej torby z kontrabandą, którą trzymał Bangban. McCoy wsparł ręce na biodrach.
– Zabrało mi to dwa tygodnie pracy – westchnął i ruszył w kierunku wyjścia z pokoju na korytarz. – Znam zasady musztry, chłopcy.
Po tych słowach przeszedł bez żadnej asysty i minąwszy znajdujące się u kresu wytrzymałości śliniące się psy, McCoy z